Lubię pisać podsumowania, kiedy jest CO podsumowywać, więc lecimy z rokiem 2023! W tym roku z biegowej strony mojego życia wydarzyło się całkiem sporo, więc z przyjemnością siadam teraz z herbatką i świeczką, aby wam o tym opowiedzieć.
W styczniu wymyśliłam sobie, że chciałabym kiedyś wziąć udział w Biegu Ultra Granią Tatr, a żeby móc zgłosić się do losowania, trzeba udowodnić, że jest się porządnym biegaczem ultra i zdobyć punkty ITRA. Ja wybrałam opcję, że zdobędę 9 punktów ITRA w 3 biegach (do wyboru było jeszcze 8 punktów w maksymalnie 2 biegach lub 6 punktów w 1 biegu), co oznaczało ukończenie 3 biegów około 60+ kilometrowych z ok. 2000 m przewyższenia. Pozapisywałam się na odpowiednie zawody i to one właściwie zdefiniowały mój rok 2023. Tylko ja nie lubię zamykać się w żadnym pudełku i chciałam startować również w krótszych biegach po asfalcie, na przykład w moim ukochanym Półmaratonie Marzanny. Wobec tego zima i wiosna stały głównie pod znakiem przygotowań do półmaratonu, a gdzieś tam w tle majaczył Bieszczadzki ultra.
Początkiem tego roku postanowiłam powrócić do pisania bloga, czego wynikiem są te wszystkie wpisy. Nie robiłam tego zbyt regularnie, posty czasem wpadały z dużym opóźnieniem, ale i tak się cieszę, że przemogłam się, przełamałam opór i zrobiłam ten krok.
Zaczęłam też chodzić na siłownię dzięki mojej ulubionej sąsiadce Gabie. Na razie tylko na zajęcia fitness z ciężarami i czasem cardio jako cross training, choć ciągle zbieram się do tego, aby zacząć również coś dźwigać sama (na tej wielkiej sali pełnej chłopów z pięćdziesięciocentymetrowym obwodem bicka). To chyba będzie jeden z celów na 2024: przełamać opór przed pójściem na siłkę.
W lutym trenowałam do półmaratonu z planem treningowym i zaczęłam się rozkręcać. Biegałam regularnie, uczęszczałam na fitnesy, zrobiłam kilka dłuższych wybiegań i przynajmniej raz w tygodniu robiłam mocniejszy akcent. Widziałam, że to idzie w dobrą stronę, czułam się coraz mocniejsza, a treningi dawały rezultaty.
W marcu kontynuowałam ten plan aż do startu w półmaratonie, o którym można poczytać tutaj. Mimo że nie pobiegłam na zakładany czas, to cieszyłam się z wyniku i z pracy, którą wykonałam mimo przeciwności, jakie pojawiały się w tych miesiącach.
W kwietniu postawiłam przed sobą ambitny cel, aby przekroczyć barierę 200 km przebiegniętych w jednym miesiącu. Poprzednie wahały się w okolicach 130-160 km, a w 2022 często oscylowałam w okolicach 100km w miesiącu, więc 200 to dla mnie naprawdę dużo. Jednak nie chciałam jedynie wyklepać tych kilometrów w spokojnym tempie. Zauważyłam, że o wiele bardziej lubię wychodzić na trening, jak mam do wykonania jakieś zadanie typu interwały. Po marcowym półmaratonie odczułam znaczny wzrost kondycji, tempo w okolicach 5:10 min/km nie było już takim problemem, a interwały robiłam już po 4:30-4:45 min/ km, choć wcześniej było to 5:00-5:10 min/km.
W kwietniu moją głowę zaprzątały 2 rzeczy: start na 10 km 22.04 w Igrzyskowym Biegu Nocnym oraz przygotowania do Ultra Biesa na 65+ km 6.05. Prawdopodobnie jeśli jakiś trener popatrzyłby na moje treningi jednocześnie znając moje cele, to pewnie złapałby się za głowę, bo nie było w tym żadnej metodyki ani głębszych przemyśleń. Po prostu robiłam na co miałam ochotę i siłę danego dnia. Tylko jak jednocześnie pogodzić przygotowania do płaskich 10 km i górskiego ultra?
Postawiłam głównie na:
-1-2 razy w tygodniu 3-4 minutowe interwały po 5-6 powtórzeń w tempie progowym
-raz w tygodniu dłuższe wybiegania (ok.20 km)
-codziennie 10-15 minutowe ćwiczenia na stabilizację kolan
-wydłużenie standardowych wybiegań z 6-7 km do 9-11 km
Dodatkowo starałam się jak najwięcej czasu spędzać na nogach, między innymi dlatego pod koniec kwietnia pojechałam na Nightskating Kraków, czyli wieczorny przejazd na rolkach środkiem miasta. Nie udało mi się dobić do tych 200 km, zrobiłam ostatecznie 170,25 km, ale to nie szkodzi. I tak to był mój największy objętościowo miesiąc w tym roku.
W maju przebiegłam swój pierwszy od 4 lat ultramaraton, Niezniszczalny Raróg w ramach Ultra Biesa, całą relację z niego można przeczytać tutaj. Po tym biegu musiałam trochę odpocząć, zwolnić, zregenerować się, dlatego przez następujące po nim tygodnie znacznie zmniejszyłam objętość biegów. Ale zaliczyłam też wycieczkę górską z moimi rodzicami, którzy robią sobie Koronę Gór Polski, czyli zdobywają najwyższe szczyty w 28 pasmach górskich. Tym razem padło na Pieniny i ich najwyższy szczyt - Wysoką. Po drodze odwiedziliśmy też Wąwóz Homole i Schronisko pod Durbaszką.
W czerwcu zaczęłam plan treningowy do jesiennego półmaratonu z zamiarem przebiegnięcia go w 1:45, więc wróciłam do regularnych biegów, włączyłam dłuższe wybiegania i szybsze jednostki. Zazwyczaj w okresie letnim biegałam mało, wiąże się to głównie ze zbyt wysoką temperaturą i włączaniem się mojego niechcemisia. Ale tym razem było inaczej, bo w perspektywie kolejnych paru tygodni miałam ultramaraton, który w rezultacie okazał się jednym z najtrudniejszych, a na pewno najdłuższym biegiem w moim życiu.
W lipcu kontynuowałam treningi do półmaratonu, czułam się coraz bardziej w gazie i akurat wtedy, gdy zaczęło mi już iść super dobrze, w połowie lipca na początku treningu, który miał być zwykłym easy runem, coś zakuło mnie w kolanie. Ale nie tak lekko, to był ból uniemożliwiający normalny bieg. Skróciłam to wybieganie i dokończyłam trening powolutku w tempie 7:00 min/km, ale w głowie został mi niepokój. Za niecałe 3 tygodnie miałam górski ultramaraton, jak miałam go zrobić z takim bólem kolana? Na szczęście to nie była poważna sprawa, właściwie w parę dni mi przeszło i mogłam powrócić do “normalnego” biegania już wkrótce. W ramach treningu zrobiłam też dwie wycieczki na szczyty górskie z rodzicami, 19 lipca na Babią Górę w Beskidzie Żywieckim oraz 28 lipca na Lackową w Beskidzie Niskim.
W sierpniu przyszedł czas na kolejny sprawdzian dla głowy, który okazał się nim w istocie. Całą relację z Magurskiego Ultra możecie przeczytać tutaj. Mimo że przetyrał mnie ten bieg strasznie, to wylizałam się po nim dość szybko i 4 dni później byłam z powrotem na treningu. Kiedyś dochodzenie do siebie po dłuższych biegach zajmowało mi ok. tygodnia, więc jest jakiś progres, ale miał w tym też udział fakt, że ja na tym biegu byłam ostatnia. I nie, żebym jakoś specjalnie się obijała i stąd to miejsce, wręcz przeciwnie. Ale zmotywowało mnie do tego, żeby to się już więcej nie przytrafiło. No i wpadłam na pomysł, żeby last minute wziąć udział jeszcze w jakimś biegu w sierpniu, takim krótszym, żebym mogła się trochę pościgać (sama ze sobą oczywiście) i padło na Limanową X Run Wyspiański Półmaraton. Relację z tego biegu można przeczytać tu. W sierpniu oprócz Magurskiego ultra i Limanowej zaliczyłam jeszcze dwie górskie wycieczki, Na Mogielicę w Beskidzie Wyspowym i Tarnicę, najwyższy szczyt polskich Bieszczad.
We wrześniu wpadł nam do głowy pomysł (mi i Erykowi), żeby wyjechać gdzieś na chwilę i nie mogliśmy się zdecydować, do jakiego miasta w Europie polecieć, więc pojechaliśmy do Zakopanego. Chciałam pokazać mu kilka moich ulubionych szlaków, więc byliśmy na Gęsiej Szyi, dzień później wdrapaliśmy się na Świnicę, pierwszy raz w życiu jechałam kolejką na Kasprowy, a w ostatni dzień zaliczyliśmy jeszcze Sarnią Skałę. Same zwierzęce szczyty. Tydzień po przyjeździe z gór pojechaliśmy z Erykiem na Runmageddon do Dobczyc, bawiliśmy się super, a przeczytać można o tym tutaj. We wrześniu biegałam trochę mniej, to był mój najmniej obfity w kilometry miesiąc w tym roku, bo było ich 81,2. Mimo to zrobiłam kilka naprawdę fajnych treningów, bo czekał na mnie jesienny półmaraton. Nie przygotowałam się do niego w 100%, ostatecznie chciałam po prostu wystartować i dobrze się bawić i każdy wynik poniżej 2 godzin brałam w ciemno.
W październiku przyszedł czas na Cracovia półmaraton i relację z tego biegu napisałam tutaj. Pierwszy raz od tylu lat na Cracovii wbiegałam na Tauron Arenę zadowolona z wyniku i na tym specyficznym biegowym haju, który często się nie zdarza. A to po części też zasługa Roberta i Wojtka, dzięki którym nie odpuściłam w połowie trasy i trzymałam tempo. Po krakowskiej połówce chwile odpoczęłam, ale nie mogłam sobie pozwolić na zbyt duże odpuszczanie, bo wiedziałam, co czeka mnie następnie…Łemkowyna Ultra Trail na 70 km. Z jednej strony miałam pewne obawy przed tym biegiem, jak to zwykle przed ultra, nigdy nie wiadomo co się wydarzy, ale jednocześnie też byłam spokojna, bo wierzyłam, że co by się nie działo, to sobie z tym poradzę. Relacja z tego biegu się pisze i będzie gotowa już niedługo. Po łemko niestety musiałam zrobić ponad tydzień przerwy ze względu na moje stopy, które nieźle się wtedy wycierpiały. W ostateczności straciłam 3 i pół paznokcia, miałam kilka odcisków, ale “zakwasy” nie były aż tak potężne jak się już do nich przyzwyczaiłam. Z każdym biegiem ultra jestem w coraz lepszym stanie przez dni następujące po nim.
W październiku natrafiłam też na facebooku na reklamę Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich, czyli cyklu pięciu biegów w Lasku Wolskim odbywającym się od listopada do marca. Moje zastanawianie się, czy dołączyć do tego wydarzenia trwało jakieś 7 minut i zapisałam się na Ambitną Jedenastkę. Myślałam też nad trasą 22 km, ale po krótkiej analizie stwierdziłam, że 11 będzie fajną konkurencją, nie będę się aż tak stresować, po 11 jest szybsza regeneracja itd. Ale 22 też kusiło, bo przecież to by było super jako niedzielne dłuższe wybieganie i od razu w trudnym górskim krakowskim terenie.
Nadszedł listopad, a wraz z nim pierwszy bieg z cyklu GPK, który sprawił mi niemałą radość, bo można było znów poczuć się jak dziecko taplające się w błotku. Nie miałam żadnych oczekiwań, planów czasowych, chciałam po prostu sprawdzić jak to wygląda, bo słyszałam o tym biegu już od kilku lat i byłam ciekawa. Błotne kałuże, błotne zjeżdżalnie, błotne podejścia - tak w skrócie wyglądał ten bieg. W połowie listopada jako jedno z dłuższych wybiegań postanowiłam zrobić wycieczkę pod Kopiec Kościuszki. Tam jest taki długi 1,5 kilometrowy podbieg, bardzo męczący, a moim postanowieniem było nieprzechodzenie do marszu i zrobienie całości biegiem. Wbiegłam tam 4 razy i wymęczyłam się okrutnie, ale też byłam usatysfakcjonowana, że nie poddałam się po pierwszym podbiegu, choć miałam na to ochotę.
18 listopada odbył się Bieg Lovelas i w jego ramach wystartowałam w Dyszce Van Berde. Zdobyłam 3 miejsce open wśród kobiet, co dało mi mega motywację i radość, bo pierwszy raz na Lovelasie stałam na podium, choć brałam udział już 6 razy. Listopad przetrenowałam sumiennie, starałam się nie odpuszczać, nie marudzić, tylko regularnie biegać.
I przyszedł grudzień, a wraz z nim zima i drugi start w GPK. Tym razem zamiast błota przywitał nas las z półmetrową warstwą śniegu. Było trudniej i w tych miejscach, gdzie ostatnio dało się całkiem normalnie biec, tym razem nie było to takie proste, ale z drugiej strony tam gdzie w listopadzie były błotne zjeżdżalnie i okopy, to tym razem dzięki warstwie śniegu można było przebiec tamtędy bez tańczenia i potykania się o własne nogi. Mimo to czas miałam trochę gorszy. Chciałam w grudniu trenować intensywnie i przez pierwsze 2 tygodnie ćwiczyłam prawie codziennie. 16 grudnia wyszłam na luźne bieganie i miałam w sobie tak dużo siły, że zamiast biec w okolicach 6:00 min/km, zrobiłam 6 km po 5:16 min/km. Wróciłam super zadowolona, wieczorem poszłam na imprezę urodzinową. No i po 10 dniach bez przerwy w treningu następnego dnia rano dopadło mnie przeziębienie, co mogłam przewidzieć, bo często tak było, jak nie dawałam sobie odpoczynku. Nie straciłam formy jakoś bardzo, ale nie było to też bez znaczenia, bo takie przerwy zawsze robią jakieś straty.
Przez ten czas oglądałam jak wszyscy biegają i ćwiczą przez święta, z żalem opuściłam wigilijne bieganie Zabieganych dla schroniska w Mielcu, a ja głównie leżałam pod kocem i jadłam cukierki z choinki. Postanowiłam, że zanim pójdę na trening, to wykuruję się w stu procentach, nie chciałam bezsensownie przedłużać sobie choroby zbyt szybkim powrotem, choć bardzo mnie korciło. Moja przerwa trwała 1,5 tygodnia i wróciłam do biegania 27 grudnia. Przypomniałam sobie też, że w październiku zamówiłam sobie tokeny z kodem Parkrun. Parkrun to taki darmowy cykl biegów na 5 km, które odbywają się co tydzień w wielu miastach na całym świecie, a w Polsce jest kilkadziesiąt (na moment kiedy to piszę 94) lokalizacji, w samym Krakowie jest 3. Jak byłam jeszcze na studiach, to brałam w nim udział kilka razy i teraz chciałam wrócić i co jakiś czas sprawdzać swój czas na piątkę.
I przypomniałam sobie, że zamówiłam te tokeny, a ani razu nie pojechałam na Błonia, żeby pobiec, więc postanowiłam w końcu wstać w sobotę rano i pojechać. Zaplanowałam sobie też, że nadrobię grudniowe kilometry i z powrotem wrócę biegiem (mieszkam daleko od centrum), więc w sumie zrobiłam dłuższe wybieganie z wstawką szybszych 5km. Te półtora tygodnia przerwy zrobiły swoje, bo jedyne co byłam w stanie wyciągnąć to 25 minut i 41 s (średnie tempo 5:09 min/km), czyli prawie 4 minuty gorzej od mojej życiówki. Ale ja wiem, że wszystko to jest do wypracowania. Kiedyś już byłam szybsza i wiem, że jak odpowiednio dużo popracuję, to dotrę do miejsca, w którym chcę być. Ostatniego dnia roku dobiegłam jeszcze 12 km, żeby wyrównać do 100 km w grudniu i tak zakończyłam ten rok pełen wrażeń.
A teraz moje ulubione, czyli statystyki (ze Stravy):
Przebiegłam 1551,1 km w 165h 13m, w tym było 14 794 m przewyższeń.
3 razy zdobyłam miejsce na podium, w tym raz w kategorii open, a 2 razy w kategorii wiekowej K20.
Nie pobiłam żadnej życiówki, ale to nie było w tym roku celem.
Realizacja celów:
-Półmaraton Marzanny poniżej 1:50 - nieosiągnięty, ostatecznie 1:51:01
-Bieg nocny poniżej 50 minut - osiągnięty, ostatecznie 49:36
-Cracovia Półmaraton w 1:45 - nieosiągnięty, ostatecznie 1:52:54
-Pobić czas z zeszłego roku w Dyszce Van Berde - osiągnięty, 59:23
-Ukończyć w regulaminowym czasie 3 ultramaratony - osiągnięty!
Pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz