piątek, 24 listopada 2017

3.Gorlicki Bieg Górski, czyli piękna jesień w Beskidzie Niskim.

Gdy mam gorszy dzień lub brakuje mi motywacji, uwielbiam wracać myślami do startów, szczególnie zaś do tych, które odbywały się w pięknych okolicznościach przyrody i gdy w roli głównej nie występowało zabetonowane miasto. Na pewno też nieraz będę wspominać III Gorlicki Bieg Górski, który odbył się w niedzielę 19 listopada. 
fot. Sara G

Tegoż dnia wstałyśmy o 6 rano, by zaraz przed 7 udać się Niebieską Strzałą w podróż do Wysowej Zdrój, gdzie odbywał się bieg. Tej nocy nie spałam zbyt dobrze, bo stresowałam się myślą, że muszę zawieźć i przywieźć z powrotem bezpiecznie do domu naszą trójkę. To był mój pierwszy raz, kiedy byłam kierowcą i biegaczem jednocześnie na tak długiej trasie (130 km w jedną stronę plus 23 km bieg). Niektórzy mogą pomyśleć, że nie ma się czym przejmować, przecież każdy tak robi, jednak moje obawy były związane z tym, że po długich biegach zazwyczaj doświadczam ogromnego bólu głowy, który pozbawia mnie chęci do czegokolwiek, a tutaj ciążyła na mnie jeszcze odpowiedzialność kierowania samochodem. W związku z tym w trakcie jazdy wypiłam ogromny kubek kawy z mlekiem i cukrem, która na szczęście pomogła i po biegu czułam się bardzo dobrze.

Dojechałyśmy na miejsce, jakimś cudem zaparkowałyśmy i udałyśmy się po odbiór pakietów do biura zawodów, gdzie kochana Sara dała nam nasze numery startowe. Według mojego odczucia było dość zimno, nawet gdzieniegdzie padały płatki śniegu, ale wiadomo, że podczas biegu człowiek się rozgrzewa i nie można ubrać się za grubo, wobec tego powstrzymałam w sobie chęć nałożenia na siebie jeszcze jednej warstwy z długim rękawem.
Gdzie jest Kasia? fot. Jacek Spyra

Zawsze przed biegiem rzucam okiem na profil trasy, aby wiedzieć, czego się spodziewać. Tym razem chyba zbyt pobieżnie zerknęłam na wykres i stwierdziłam, że czekają mnie około 4 góry do pokonania i tak też się nastawiłam. 
fot. Jacek Spyra FotoGorlice

Zaczęliśmy w jeden z najlepszych możliwych sposobów, czyli długim zbiegiem, podczas którego można było spokojnie się rozgrzać i nabrać ochoty na zabawę w postaci górek. Pierwszy podbieg zaczął się w okolicach 1,5 km, gdzie natrafiliśmy również na przeszkody w postaci błota i strumieni. Oczywiście już w pierwszym strumieniu zamoczyłam się po kostki, co wróżyło mi mokre skarpetki przez resztę biegu oraz pewne odciski i otarcia. Podejście było w miarę łagodne i ciągnęło się przez kolejne 2,5km, po czym nastąpił wspaniały, trzykilometrowy, wygodny zbieg, gdzie udało mi się biec tempem 4:30-4:40min/km. I to by było na tyle, jeżeli chodzi o szybkie bieganie tego dnia.
fot. Jacek Spyra FotoGorlice

Jak wiadomo, zbiegi są dosyć obciążające dla naszego układu ruchu, wliczając w to także palce u stóp, które z każdym krokiem uderzają o czubek buta. Muszę się teraz do czegoś przyznać i będzie to straszna rzecz. Zapomniałam skrócić paznokcie przed tym startem, czego później gorzko żałowałam w trakcie. Mój mały lewy palec obtarł drugi palec do krwi, aż powstała dziura, z kolei u prawej stopy duży palec wygląda jakby spadła na niego trzydrzwiowa szafa. Niestety te dwie sprawy znacznie obniżyły moje tempo na kolejnych zbiegach i myślę, że bez tego byłabym na mecie trochę szybciej, bo naprawdę się tego dnia starałam.
fot. Jacek Spyra FotoGorlice

Kolejne podejście, już trochę trudniejsze, trwało od 7 do ok. 8,5km, wtedy zjadłam sobie żel dla uzupełnienia energii. Punkt odżywczy miał znajdować się na 14 kilometrze i trzeba było dostosować swoje odżywianie właśnie do niego. Mi to akurat odpowiadało. Podłoże było coraz trudniejsze, a ja nie jestem przyzwyczajona do biegania w takich warunkach, więc gruba pokrywa z liści stanowiła dla mnie spory problem. Chociaż i tak odniosłam mały sukces, bo nie wywaliłam się ani razu na całej trasie! 

W każdym razie stopy bolały mnie coraz bardziej, ale nie marudziłam, postanowiłam nie zwracać na nie uwagi i napierać do przodu. Był już 10 kilometr i kolejne 1,5 kilometrowe podejście. Już 3 góry za mną! Jeszcze jedna i koniec! Czułam się wspaniale z tą świadomością, więc uśmiechnięta pognałam w dół po błocie ku punktowi odżywczemu. Nastąpił 3,5 kilometrowy zbieg, podczas którego dane mi było podziwiać przepiękne widoki, ponieważ na jakiś czas wybiegliśmy z lasu. Zaraz potem dotarłam do punktu odżywczego, który okazał się być usytuowany tuż przed 15 kilometrem. Wzięłam czekoladkę i kubek coli, pogadałam chwilę z Sarą i Bartkiem, powiedziałam, że już nie mogę, po czym dowiedziałam się, że najgorsze jeszcze przede mną. Wspaniale! No to w drogę.
Pomaszerowałam więc kolejne 2,5 kilometra pod górę. Powoli zaczynało mi odcinać prąd i pojawiły się problemy z brzuchem. Zaczęłam trochę tracić wiarę w siebie, ale to chyba normalka na wszystkich biegach długodystansowych. Dotarłam na szczyt Rotundy, na liczniku miałam 17,5km, a moim oczom ukazało się coś niesamowicie dziwnego i pięknego. Był to austriacki cmentarz z I wojny światowej. Gdybym tylko mogła, zostałabym tam dłużej, żeby dokładnie przyjrzeć się temu miejscu, ale pognałam dalej w dół, bardzo stromym zbiegiem. 
Zdjęcie ukradłam ze strony wydarzenia GBG

W tym momencie moje stopy już płakały, a ja prawie razem z nimi. Dotarłam do 19 kilometra i było chwilę płasko, wybiegliśmy na bardziej cywilizowaną drogę i stwierdziłam, że to już chyba koniec. Na trasie byłam już 2 godziny i 25 minut. Meta miała być na 22 kilometrze, więc chyba już żadnego podejścia nie będzie? Nastawiłam się na długi zbieg do "bazy", medal, ciepłą herbatkę i suche ubranie. Powinnam tam być za mniej niż 20 minut.
fot. Wiktor Bubniak

Jakież było moje zaskoczenie i zdziwienie, gdy moim oczom ukazała się góra najwyższa z możliwych! Wyższej nigdy na oczy nie widziałam, choć byłam już na Rysach, Świnicy, Kościelcu, Krywaniu, a nawet na Giewoncie i Kasprowym Wierchu! Ale wtedy ta góra przed moimi oczami była najwyższa i najbardziej odległa na świecie. 

Kozie Żebro. Krok za krokiem i krok za krokiem, powolutku przez ponad pół godziny wdrapywałam się na tę najwyższą górę. Dopadła mnie taka niemoc, że naprawdę wątpiłam czy ja w ogóle tam kiedykolwiek wejdę. Gdy popatrzyłam na współtowarzyszy niedoli, na ich twarzach malowała się taka sama rozpacz jak na mojej. Kozie Żebro. Zapamiętam tę nazwę i kiedyś się z nim rozliczę. Gdy jakimś cudem już dotarłam na szczyt, jeden z biegaczy uśmiechnął się do mnie, gdy z moich ust wypadło jedno jedyne słowo: "Masakra...". "Ale dałaś radę" powiedział. Odwzajemniłam uśmiech i podreptałam w dół, ku mecie.
Nie mogłam uwierzyć, że to tylko 847m n.p.m.
fot. Wiktor Bubniak

Podreptałam to dobre słowo, ponieważ biegiem bym tego nie nazwała. Po 3 godzinach i 11 minutach dotarłam do mety. Wzięłam herbatkę, czekoladkę, porobiłam foty, zadzwoniłam do mamy, żeby dowiedzieć się, gdzie są i przebrałam się w ciepłe, suche ubranie. Potem czekałam na mecie na mamę i Paulinę, a gdy już dobiegły, mogłyśmy we trzy świętować nasze małe sukcesy :).

Pozdrawiam!

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Jedziemy na Ślunsk, czyli relacja z Runmageddon Classic Silesia.

To wciąga. Jak już spróbujesz, cały czas myślisz o tym, żeby zrobić to raz jeszcze. A potem jeszcze raz. I kolejny. I chcesz coraz więcej - więcej wyzwań, więcej zmęczenia i zakwasów, więcej siniaków i zadrapań, trawy i błota, wody i zimna.

Pojechaliśmy więc do Gliwic, aby spełnić postanowienie o zdobyciu Weterana Runmageddonu. W kwietniu na rozgrzewkę zaliczyliśmy Rekruta, teraz przyszła kolej na Classica, czyli 12km i ponad 50 przeszkód. Nie wierzyłam, że będzie tylko 12, więc nastawiłam się na 14, a w rzeczywistości było ich ponad 15.
Kasia mistrz selfie

Na początku stanęło przede mną wyzwanie logistyczne: jak wyspać się przed biegiem, dojechać busem do Gliwic z Krakowa (słabe połączenie), potem komunikacją miejską na obrzeża Gliwic, dotrzeć (i w ogóle trafić) na miejsce startu odpowiednio długo przed czasem (pakiet trzeba odebrać 1,5h przed swoją turą), a potem w miarę szybko pobiec, wrócić na dworzec w Gliwicach i zdążyć na ostatni tego dnia powrotny bus do Krakowa. Zapisani byliśmy na start na 12:45, ale ze względu na niesprzyjające warunki pogodowe, wszystkie starty po 11:30 były opóźnione o godzinę, więc w rezultacie startowaliśmy o 13:45. Gdzieś po kątach doszła do nas informacja, że trasa jest bardzo trudna, więc oszacowałam sobie, że jej pokonanie zajmie nam jakieś 5 godzin, o ile nie więcej (na ostatnim Classicu w Myślenicach mieliśmy czas 4:15), co oznaczało, że na metę dotarlibyśmy przed 19. Zanim byśmy się ogarnęli i wyczyścili z całego błota, byłaby 19:30, a droga z runmageddonowego miasteczka na gliwicki dworzec to jakieś 40 minut. Jeszcze trzeba było trafić w rozkład jazdy, bo autobusy jeździły co pół godziny. Naprawdę już wtedy miałam obawy, że nie zdążymy na tego busa o 20:50.

Chociaż w Krakowie rano było 23 stopnie i słoneczko, w Gliwicach zastaliśmy deszcz i 15 stopni. Nie przewidzieliśmy tego, więc siedzieliśmy sobie 2 i pół godziny pod parasolem zmarznięci i zmoknięci. Marzyłam o tym, aby w końcu była rozgrzewka i start, chociaż chyba pierwszy raz odczuwałam strach, że sobie nie poradzę z tym Classikiem. Na wszelki wypadek, dla komfortu psychicznego wzięłam też Garmina, żebyśmy wiedzieli chociażby ile kilometrów jest za nami.

Rozgrzewka była dla mnie ulgą. W końcu zrobiło mi się ciepło, mogłam porządnie rozruszać stawy i poskakać. Ten zimny deszcz naprawdę nie był przyjemny, a po rozgrzewce przestałam zwracać na niego uwagę. Puścili Thunderstruck i mogliśmy lecieć.

Po pięciu minutach i "jakichś około kilkuset" metrach zorientowałam się, że nie włączyłam zegarka. Brawo ja. Potem musiałam za każdym razem dodawać w myślach jeszcze te ok.500 m do wyniku na Garminie dla szacunkowej orientacji w czasie i przestrzeni.


Na trasie było...pięknie. Miejscami surowy, węgielno-pustynny krajobraz zamieniał się w łąki i łagodne wzgórza, potem przechodził w gęste zarośla i las, aby później z powrotem nawrócić nas na hałdy. Gdzieniegdzie płynął strumyk i latały milutkie komary, a czasami wręcz nie mogliśmy wygrzebać się z błota. Zapamiętałam trzy rzeczy:
-najpierw było mokro i ślisko.
-potem było duszno i (porno) gorąco.
-a potem to już mi było wszystko jedno.


Co do przeszkód:
-2 razy kazali nam czołgać się pod górę 50 metrów pod zasiekami. Ładne tam mają na Śląsku dżdżownice i ślimaki.
-Tyle ścian nigdy na oczy nie widziałam. Zrobili nawet przeszkodę, gdzie były 3 ściany pod rząd, każda wyższa od poprzedniej. Ja na szczęście miałam ze sobą Mateusza i wypracowaliśmy sobie wygodny system przerzucania mnie na drugą stronę, ale on musiał na te ściany włazić sam. Potem zaczaiłam, że przecież jeśli nie ma nikogo do pomocy, mogę sama wrócić na chwilę i dać mu stopkę tudzież posłużyć ramieniem. Mądra ja.
-Główną przeszkodą były hałdy. Naprawdę lataliśmy cały czas do góry i zjeżdżaliśmy na dół, do góry i na dół, do góry i na dół, ja pod koniec to już myślałam, że zaraz przestanę lubić chodzić po górach i skończą się wakacyjne wycieczki. A te hałdy wcale takie małe nie były. Oczywiście Mateusz hasał sobie jak sarenka i podejrzewam, że gdyby nie ja, na mecie byłby co najmniej 30 minut szybciej.
-Tym razem nie udało nam się wejść na linę i robiliśmy burpeesy. Była za śliska od błota.
-Było dużo fragmentów z obciążeniem. Z tego co pamiętam 2x opony, 2x worek z piaskiem, raz spacer z psem (ciągnięcie betonowego bloku po piachu) i raz z betonowym bloczkiem na ramieniu
-Znowu zabrakło mi powietrza na zjeżdżalni. Potem przeczytałam, że oni specjalnie robią tak, żeby jechało się jak najszybciej i nie dało się zwolnić. Wpadłam do bajora i nie mogłam dotknąć dna, bo było głęboko i nie wiem jak przedostałam się na brzeg. Później wolontariusz pytał mnie czy wszystko w porządku, musiałam widocznie mieć straszną minę.
-Jak dobiegliśmy do Dużego Indiany Jonesa, pan wolontariusz z chęcią podał mi linę. "Ale pod jednym warunkiem" powiedział, "Masz jak najgłośniej krzyczeć". "Ale ja nie umiem krzyczeć! No dobra..."
-Większość przeszkód była standardowa i oczywiście same najgorsze najlepsze zostawili na koniec.

Biegliśmy w przedostatniej serii, więc było już dość późno, ale Mateusz chyba miał naprawdę mocną wewnętrzną motywację, bo zapierdzielał jeszcze lepiej niż na poprzednim Runmageddonie, przez co udawało nam się wyprzedzać ludzi z poprzednich tur. W połowie trasy spotkaliśmy Jagodę, Basię i Janusza z Zabieganych Mielec, miło zobaczyć znajome twarze tak daleko od domu :). 

Mój zegarek umarł 100m przed metą. Ostatnią przeszkodą mieli być footboliści, ale gdzieś się zapodziali, więc pani wolontariuszka kazała nam tańczyć. Ja oczywiście nie miałam nic przeciwko, zrobiłam jeszcze 3 gwiazdy i wpadłam na metę. Czas 3:36:03 i w rezultacie 3 dziewczyna w serii (na 25). W naszej serii byliśmy 31 i 32 na 115 osób, więc chyba całkiem nieźle nam poszło.

zdjęcie z fejsa Runmageddonu

Jak zobaczyłam, która jest godzina, doświadczyłam czegoś w rodzaju wielkiej ulgi. Mogliśmy spokojnie się przebrać, a nawet zjeść po 2 obiady, wypić 2 piwa (bez alko!) i chwilę posiedzieć, zanim udaliśmy się w podróż powrotną:

Pozdrawiam!

Wszystkie ładne fotki są od BikeLife.

piątek, 9 czerwca 2017

Biegowy miesiąc: maj 2017

Biegowy maj był dla mnie dość dziwny. 
30 kwietnia biegliśmy z Mateuszem Runmageddon Rekrut w Myślenicach, który poszedł nam dosyć dobrze, bo dzięki długim nogom mojego braciszka i temu, że musiałam za nim gonić, bo napierał przed siebie niczym emeryt na promocji, zajęłam całkiem fajne 42 miejsce na 615 wszystkich startujących kobiet. I ani razu nie robiliśmy burpees!
Potem przez 3 dni codziennie rano chodziłam biegać do lasu, miałam mnóstwo motywacji i chęci do wszystkiego. Maj zaczął się wręcz wspaniale.


Na ten miesiąc przewidziałam swój główny start tej wiosny, Wisłok Trail na 30 km, bieg terenowy z Tyczyna do Rzeczowa. Jednak pech chciał, że parę dni wcześniej bardzo się czymś zatrułam, co skończyło się 6-godzinnym pobytem w szpitalu pod pięcioma kroplówkami i wykluczyło mnie z życia na najbliższy tydzień. Nikomu nie życzę takich "przygód". Nie mogłam ani jeść, ani pić, spałam całymi dniami, więc o bieganiu nie było mowy. Straciłam 5 kilogramów w jeden tydzień, więc potem byłam po prostu bardzo osłabiona.

Kolejny trening zrobiłam dopiero 15 maja, a było to tylko lekkie rozbieganie, bo następnego dnia miałam iść na zawody na 1500m. Ja! Na 1500m! Brzmi wręcz niedorzecznie, ale kiedy pani trenerka z AZS-u zadzwoniła do mnie parę tygodni wcześniej, że są zawody - Akademickie Mistrzostwa Małopolski, to od razu się zgodziłam. Byłam zwyczajnie ciekawa, jak sobie poradzę. Nigdy nie biegałam takich dystansów, co najwyżej na 600m w podstawówce, ale to było zupełnie coś innego. Najbardziej stresowałam się tylko tym, że będę ostatnia i wtedy byłabym na siebie zła. Ale pobiegłam! Najpierw we wtorek 16 maja, czas 5:57. Po biegu padłam na ziemię, bo nie mogłam oddychać, płuca paliły niemiłosiernie, a potem przez cały wieczór kaszlałam. Ale cieszyłam się jak głupia, średnia wyszła poniżej 4:00min/km, i co najważniejsze, nie byłam ostatnia, a nawet jeszcze 3 dziewczyny dobiegły za mną (biegło 13). Następny rzut był w poniedziałek 22 maja, tydzień później. Nie spodziewałam się rewelacji, bo miałam za sobą szalony weekend w Warszawie, a do tego zaczęło mnie boleć kolano, więc pobiegłam bardziej na luzie, o ile można nazwać luzem bieg poniżej 4:00min/km. Ku mojemu zdziwieniu, dobiegłam całe 5 sekund szybciej, w 5:52, a czułam się o wiele lepiej i za metą mogłam ustać na własnych nogach.

Końcem maja, w niedzielę 29 odbyła się Mielecka Impreza Turystyczna. Można było wybrać dla siebie jeden z wielu rodzajów rywalizacji (wyścigi rowerowe, biegowe, na orientację) i dystansów. Ja postanowiłam wziąć udział w biegu na 15 km. Było niesamowicie gorąco i cieszę się, że zdecydowałam się pobiec z bidonem na plecach, bo wypiłam cały, pomimo czterech punktów z wodą na trasie. Założyłam sobie, że będę mieć tempo ok. 6:00min/km, prawie się udało i choć miejscami było ciężko, bo nasze mieleckie lasy obfitują w górki, biegło mi się przyjemnie i byłam 4 na 8 kobiet z czasem 1:30:26 :)

foto z fanpejdża Hufiec ZHP Mielec

Plany na czerwiec?
10 czerwca, czyli już jutro startuję w kolejnym Runmageddonie, tym razem na dystansie Classica (12 km, 50+ przeszkód) w Gliwicach. Już się boję co oni tam wymyślą.

Pozdrawiam!

sobota, 8 kwietnia 2017

Opalamy się, czyli relacja z Mieleckiej Dychy z Joy Fitness Club

Kiedy zaczynałam biegać, a było to ładnych parę lat temu, jeszcze przed całym biegowym boomem, prawie za każdym razem wracając z treningu czułam się trochę zniesmaczona. Bardzo często nie mogłam sobie spokojnie pobiegać, tylko słyszałam za sobą gwizdy, zaczepki w stylu: "gdzie tak biegniesz?" "i tak nie schudniesz!", a w najlepszym wypadku krzywe spojrzenia i zdziwienie. Tak było w Mielcu, stosunkowo małym mieście, gdzie będąc biegaczem trzeba było wychodzić biegać wieczorami, aby nikt nie widział. Bardzo się cieszę, że to się zmieniło (choć też czasami różne rzeczy się zdarzają), ludzie mają już większą tolerancję dla biegających i zazwyczaj traktują ich z obojętnością. 
hej.mielec.pl

Teraz już nawet w Mielcu organizowane są biegi, a jeden z nich odbył się w niedzielę 2 kwietnia. Oczywiście nie mogło mnie na nim zabraknąć. Trasa miała ok. 10 km, a składały się na nią dwie pętle. Nie miałam jakichś szczególnych założeń na ten bieg, bo startowałam tuż po chorobie i 1,5 tygodniowej przerwie od jakiegokolwiek ruchu. Nie wiem jak innym, ale mi nawet tydzień przerwy wystarcza, żeby kondycja nieco się pogorszyła. Ale jak zwykle byłam dobrej myśli. Zapomniałam zabrać ze sobą zegarek z GPSem i biegłam ze zwykłym analogowym zegarkiem, miałam więc ze sobą tylko czas, bez tempa. Biegłam na tak zwane samopoczucie. 

hej.mielec.pl
Start był w południe, przy najbardziej palącym słońcu jakie się w tym roku pojawiło, a na moje odczucie było okropnie gorąco. Zaczęłam dość szybko i myślałam, że dam radę pociągnąć równym tempem do samego końca, ale trochę się przeliczyłam. Jednak bieganie "negative splitem" lepiej mi wychodzi niż mocny start i trzymanie tego tempa przez całą trasę. Przy 4 kilometrze już zaczęło mi brakować pary w płucach i marzyłam o wodzie. Na 5km zwolniłam, a później już tylko czekałam aż to się skończy. Muszę się przyznać, że ze 3 razy przeszłam do marszu, już mi było wszystko jedno i szkoda w ogóle opisywać reszty. Dobiegłam w 52:53, gruuubo poniżej życiówki i na początku byłam trochę na siebie zła, ale potem fajna atmosfera po biegu sprawiła, że mi przeszło.

A później były foteczki, opalanko, jedzenie i odpoczywanie. Pomijam też kilka niedociągnięć organizacyjnych, bo to była dopiero pierwsza edycja tego biegu, więc można je wybaczyć. Ważne, że bieganie w Mielcu nabiera tempa i rozwija się :)

Pozdrawiam!

wtorek, 4 kwietnia 2017

Biegowy miesiąc: Marzec 2017

Muszę przyznać, że ten biegowy miesiąc udał mi się w połowie. Bo ilościowo się nie udał, ale startowo udał się bardzo :)

Przebiegłam bardzo mało kilometrów, bo tylko 71. Jest kilka powodów. Jednym z nich jest brak motywacji do długich wybiegań, kiedy stwierdziłam, że krakowska połówka i tak mi nie wyjdzie (na szczęście było inaczej) i po prostu odpuściłam przygotowania. Kolejnym jest moja choroba pod koniec miesiąca, która wykluczyła mnie z biegania na półtora tygodnia, poza tym doszedł jeszcze ból kolana związany ze zbyt obciążającymi poniedziałkowymi treningami na sali, przez który musiałam zrezygnować z biegania w pierwszym tygodniu marca. Ale tak już to jest i trzeba się nie przejmować i brać się w garść za każdym razem, kiedy coś nie wychodzi.

Za to miałam fajne dwa starty:
1. 11 marca "Bieg na maxa dla Maksia" na Górce Cyranowskiej w Mielcu. Bardzo dobrze zorganizowany bieg charytatywny, cała kwota pochodząca z pakietów startowych została przekazana na leczenie chłopca, a zebranych zostało łącznie ponad 5500 zł. Brawo Zabiegani Mielec :)
2. 19 marca 14.Krakowski Półmaraton Marzanny w którym wykręciłam całkiem fajną życiówkę na 21,1 km :)

A w kwietniu czeka mnie jeszcze:
-9 kwietnia Półmaraton Rzeszowski
-30 kwietnia Runmageddon Rekrut w Myślenicach

Pozdrawiam!

poniedziałek, 27 marca 2017

Jak uniknęłam kryzysu na półmaratonie?


Półmaraton Marzanny już za mną, emocje opadły, lecz na środowym rozbieganiu dopadła mnie pewna myśl. Otóż zaczęłam się zastanawiać jak to się właściwie stało, że nie miałam żadnego kryzysu na trasie? Nic nie bolało, nie miałam myśli o zejściu z trasy, a nawet chciałam, żeby ten bieg trwał i trwał. Zaczęłam przypominać sobie jak wyglądał cały poprzedni tydzień oraz dzień biegu i porównałam swoje spostrzeżenia z moimi wcześniejszymi półmaratonami, których było w sumie 8. Na każdym wcześniejszym w okolicach 15-18 km miałam kryzys, który trzymał do samej mety i musiałam ze sobą walczyć, żeby biec, chciałam rezygnować, poddać się itd. Ale w niedzielę czegoś takiego mnie miałam. Najgorszy był tylko ostatni kilometr, bo był po prostu pod mocny wiatr i biegłam troszkę szybciej niż cały bieg. Więc w sumie kryzysu nie było. Dlaczego? Doszłam do wniosku, że miało na to wpływ kilka czynników:

1. Odpoczynek. Myślę, że ważną kwestią było to, że przez cały tydzień poprzedzający bieg miałam dużo luzu. Nie chodziłam na wszystkie wykłady tak jak zwykle oraz zrobiłam tylko dwa krótkie, szybkie treningi i poniedziałkową ogólnorozwojówkę. Właściwie we wtorek byłam na zawodach, bo miałam okazję wystąpić w Akademickich Mistrzostwach Małopolski, ale to był tylko bieg przełajowy na 2 km, więc nie traktuję tego jako coś bardzo męczącego. Dodatkowo większą niż zwykle uwagę poświęcałam ćwiczeniom stabilizacji kolan, bo niestety jak bolą kolana, to nie da się ani dobrze odbić, ani dobrze wylądować, co rzutuje na prędkość i technikę. W czwartek zrobiłam sobie rozbieganie z 500-metrowymi przyspieszeniami i to było wszystko. Potem dwa dni odpoczynku i start na świeżych nogach.

2. Dużo węglowodanów. Nie robiłam żadnego ładowania węglowodanami w powszechnym tego słowa znaczeniu, tak jak się to robi przed maratonem, ale w sobotę na dzień przed biegiem moje posiłki zawierały sporą ilość węglowodanów. Tych prostych i tych złożonych. Dodatkowo wieczorem wypiłam koktajl bananowo-mleczno-owsiany, w razie gdyby jednak następnego dnia dopadł mnie stres przedstartowy i nie mogłabym przełknąć śniadania. Na szczęście stres mnie nie dopadł i na dwie godziny przed biegiem zjadłam troszkę większe niż zwykle śniadanie. Dodatkowo skupiłam się też na odżywianiu w trakcie biegu. Na wcześniejszych półmaratonach miałam założenie, że jest to na tyle krótki dystans, że woda i izotoniki mi wystarczą, teraz jednak postanowiłam jeść podręcznikowo 30g węgli (w postaci żeli) na każdą godzinę wysiłku. Miałam pewne obawy, bo mój układ pokarmowy nie jest chętny na przyjmowanie czegokolwiek w trakcie biegu, jednak tym razem dał sobie z tym radę. Dzięki temu miałam siłę przebierać nogami do samego końca.

3. Bez stresu. Zwykle kiedy zakładam sobie, że chcę pobiec na życiówkę, to bardzo się denerwuję przed biegiem. Teraz nie chciałam bić życiówki, więc i stresu nie było. Założenia zmieniły się dopiero w trakcie, kiedy po kilku kilometrach stwierdziłam, że mam siłę i mogę zacząć przyspieszać, ale wtedy już nie było czym się stresować.

4. Lekkie buty. Na ten bieg ubrałam najlżejsze buty jakie mam w swojej biegowej szafie. Kupiłam je niedawno, bo chciałam mieć coś do treningów na sali i sprawdziły się idealnie.

5. Lekkie ubranie. Zazwyczaj miałam tendencję do ubierania się zbyt grubo, zwłaszcza na zawody organizowane w miesiącach zimowych. Po prostu nie lubię marznąć. Ale tym razem, pomimo 5 stopni i porywistego wiatru postawiłam na krótkie spodenki i lekką koszulkę z długim rękawem. W końcu nie było mi ani za zimno, ani za gorąco.

6. Pierwsza połowa z wiatrem. Na początku bardzo się bałam tego wiatru, ale okazało się, że jest on sprzymierzeńcem. Przez pierwszą część dystansu dzięki niemu biegło się lekko i przyjemnie. Dopiero potem dawał się we znaki, ale wtedy już byłam dobrze rozgrzana i rozpoczęłam walkę o życiówkę.

7. Dieta. Od jakiegoś czasu jeszcze bardziej zwracam uwagę na to, co jem. Nie, żebym wcześniej jakoś specjalnie źle się odżywiała, ale teraz po prostu robię to lepiej. Ograniczyłam cukry proste do minimum, teraz czerpię je tylko z owoców świeżych i suszonych. Słodycze jem rzadko, zazwyczaj te, które sama zrobię. Zdecydowanie zwiększyłam też ilość spożywanych warzyw, dbam o różnorodność węgli złożonych (makarony i pieczywo w większości zamieniłam na wszelakie kasze z dodatkami) i pełnowartościowe białko. Ogólnie czuję się lepiej, lżej, a nawet ubyło mi 2 kilo.


To chyba wszystko. Nie było jednego konkretnego elementu, który mi pomógł, ale wszystkie razem złożyły się na ten mały sukces :). 

Pozdrawiam!

poniedziałek, 20 marca 2017

Z uśmiechem przez życie, czyli relacja z 14.Krakowskiego Półmaratonu Marzanny

Ponad dwa lata próbowałam zejść poniżej 1:50 w półmaratonie. Najpierw spróbowałam na Cracovia Półmaratonie Królewskim w październiku 2014 roku, nie wyszło, dobiegłam z czasem 1:55:03 zmęczona jak nigdy i musiałam tydzień jeszcze odchorować. Następnie przyszła Marzanna w marcu 2015. Czas 1:52:31, niby życiówka, ale jednak niedosyt pozostał. Tego samego roku w październiku pobiegłam Półmaraton Królewski, nie miałam wtedy żadnych założeń, ale wymęczyłam się okropnie i doczłapałam na metę w 2:02:13. Załamałam się. Nadszedł 2016, a z nim wielkie nadzieje. Zrezygnowałam z mojej tradycyjnej Marzanny i pobiegłam w Rzeszowie. Efekt? 1:52:19, druga połowa o wiele wolniej od pierwszej, bóle brzucha, kolka, męczarnie i tak dalej... Na chwilę odechciało mi się biegania. Więc może 2017 coś zmieni? Chciałam bardzo w to wierzyć. Ale w tym roku zabrakło dobrego przygotowania i pomyślałam, że może czas skończyć się oszukiwać. Więc powiedziałam sobie "Pierdzielę to, Marzannę w tym roku biegnę na luzie dla przyjemności".


W piątek wieczorem, kiedy zapytano mnie na jaki czas biegnę, nie umiałam odpowiedzieć, bo nie wiedziałam. "Czy ja dam radę w ogóle pobiec poniżej 2 godzin?" pomyślałam. "Noo, pewnie 1:56-1:57, coś takiego"-odpowiedziałam, bo nie chciałam wyjść na słabeusza. Cały tydzień odpoczywałam, odpuściłam kilka wykładów, ostatni trening miałam w czwartek wieczorem, a potem 2 dni wolnego. Chciałam sobie wystartować na "świeżych" nogach i dać odpocząć stawom kolanowym. Codziennie też ćwiczyłam stabilizację kolan, żeby mieć pewność, że zrobiłam wszystko co mogłam, żeby mnie nie bolały.

Obudziłam się w niedzielę rano i zastało mnie piękne słońce. W gratisie był też wiatr o prędkości milion m/s. Tuż przed startem powiedziałam do Eryka "Jak dobrze, że dzisiaj nie biegnę na życiówkę, bo nie dałabym rady z tym wiatrem". Wzięłam udział we wspólnej rozgrzewce, ściągnęłam dresiory, wzięłam ostatni łyk izo i byłam gotowa. Ustawiłam się tuż przed balonami na 1:59, chciałam biec przed nimi, ewentualnie trochę szybciej, jakieś 5:30min/km, bo wiatr był naprawdę przerażający. W głowie podzieliłam sobie bieg na 4x5km i końcóweczkę 1,1km. Tak było mi łatwiej "zaliczać" kolejne etapy, a nie odliczać ile jeszcze zostało. Zawsze odliczałam kilometry do końca, liczyłam z jaką prędkością muszę biec i to mnie niszczyło psychicznie. Teraz chciałam to sobie ułożyć inaczej.

Z trasy (którą znam już na pamięć) wynikało, że pierwsze 10 km będzie z wiatrem, kolejne 11 pod wiatr. Pierwszą piątkę biegłam sobie luźno ok.5:17-5:20min/km. Już zdążyłam się rozgrzać, było fajnie, ciepło, dmuchało w plecy, więc nogi same się poruszały. Na 5 kilometrze, czyli na pierwszej macie pomiarowej uświadomiłam sobie, że nie przypięłam chipa pomiarowego. "No to ekstra, brawo Kasiu...". Przyzwyczaiłam się już, że często chipy są w numerach startowych i po prostu zapomniałam..."No ale okej, po prostu nie będzie mnie na liście wyników i nie dostanę esemeska". Na 6 km zjadłam pół żelu, kolejne pół na 7,5 km. Zaczęłam powoli przyspieszać, bo miałam siły, "A co się będę hamować, jak mogę to biegnę, w drugą stronę będę umierać, to przynajmniej teraz ten czas nadrobię". Tempo wzrosło do ok 5:08min/km, po 8km, przy Moście Grunwaldzkim minęłam kibicującego mi braciszka Mateusza. Wciąż było z wiatrem więc korzystałam z tego przywileju. Chciałam tak dobiec do Kładki Bernatka, gdzie był mój drugi punkt kontrolny, czyli 10km. Ale jak zawróciliśmy i zaczęliśmy biec pod wiatr, okazało się, że dalej mam siłę i mogę biec tym samym tempem. Szczerze się zdziwiłam, bo myślałam, że będę miała wrażenie biegu w miejscu.

Dobiegłam do Wawelu, tam znów stał Mateusz, co mnie bardzo podniosło na duchu i zaczęłam wbiegać do Rynku ulicą Grodzką. Tam miałam kolejnego kochanego kibica. Był 13 km, a ja wciąż miałam siły, nie chciało mi się wymiotować i nic nie bolało, było to aż dziwne, bo wcześniej mi się to nie zdarzyło. Kiedy dobiegliśmy z powrotem do Wawelu i minęliśmy 15 km, dostałam przypływu adrenaliny, bo uświadomiłam sobie, że właśnie prawdopodobnie biegnę po nową życiówkę. Nie mogłam zmarnować takiej okazji. Wzięłam kolejną porcję żelu, wypiłam pół łyka wody i pognałam dalej.

Był już 16km, a ja wciąż czułam się dobrze, wyprzedzałam kolejne osoby, na zegarku miałam 5:04min/km i zaczęłam walkę z czasem. Na 18 kilometrze zostało mi 16 minut do 1:50. "A co, jeśli nie zdążę? Muszę zdążyć!". Wbiegliśmy na Salwator, potem na Błonia. Ostatnie 3 kilometry przebiegłam ze średnią 4:55min/km, w tym jeden z rozwiązaną sznurówką. Wpadłam na metę i zatrzymałam zegarek: 1:49:24. Aż mi łzy napłynęły do oczu ze szczęścia i nie mogłam uwierzyć jak to się stało. 2 lata walki, a jak w końcu dałam sobie z tym spokój, to się udało :).

Morał? Nie stresować się, nie przejmować, a wtedy wszystko wyjdzie :)

Pozdrawiam!

czwartek, 16 marca 2017

Pomaganie przez bieganie, czyli relacja z biegu "Na maxa dla Maksia".


fot. Włodzimierz Gąsiewski / promocja.mielec.pl
Biegacze to dobrzy ludzie. W sobotę 11 marca było to bardzo widoczne na mieleckim charytatywnym biegu "Biegniemy na maxa dla Maksia". Maks to sześcioletni chłopiec chory na złośliwy nowotwór mózgu, leczenie tej choroby jest bardzo kosztowne, więc każda pomoc jest potrzebna. W związku z tym stowarzyszenie Zabiegani Mielec postanowiło zorganizować bieg, którego celem było zebranie środków potrzebnych na dalsze leczenie małego Maksymiliana.
fot. Kacper Strykowski / hej.mielec.pl

Trasa biegu to 3 pętle po 2km prowadzące alejkami i ścieżkami Górki Cyranowskiej. Na początku nikt nie podejrzewał, że ta niepozorna na pierwszy rzut oka trasa tak bardzo da wszystkim popalić. Nasycona stromymi podbiegami i ostrymi zbiegami, zawierająca w sobie fragmenty biegnące po kostce brukowej, ale też po ziemi i piasku okazała się wymagająca, ale z mojego punktu widzenia bardzo ciekawa.
fot. Wioleta Mucha

Moje założenie było takie, że biegnę na luzie, zwalniam na podbiegach, a na zbiegach puszczam wodze fantazji. Na początku była wspólna rozgrzewka i start w wesołej atmosferze. Biegłam sobie spokojnie, po chwili dołączyła do mnie Kasia i biegłyśmy razem prawie cały czas. Na drugim kółku do naszych uszu doszedł krzyk pani kibic, która wołała do pana podążającego za nami, że wyprzedziły go cztery dziewczyny. Pewnie miało go to jakoś zmotywować, bo jak wiadomo kobiety to niby słabsza płeć, ale my tylko spojrzałyśmy na siebie i "Ty! Słyszałaś co ona mówiła? Nie wierzę, że tylko dwie dziewczyny są przed nami!" "Patrz, jak wyprzedzimy tę koleżankę z przodu, to będziemy druga i trzecia" "Dawaj, robimy tak" "Ok". 

fot. Zygmunt Sumiec
W sumie nawet nie musiałyśmy zbyt wiele przyspieszać. Miałyśmy jeszcze 3 km przed sobą, więc był czas, aby dogonić i wyprzedzić (z zapasem) co najmniej jedną panią. Udało się. Kasia miała więcej siły, więc pognała do przodu i w połowie 3 kółka przesunęła się na pierwsze miejsce, a ja ze stratą kilku sekund wpadłam na metę jako trzecia. Na początku zupełnie się nie spodziewałam, że będę tak wysoko, bo zakładałam powolne tempo, ale sami pewnie wiecie, że wszystko weryfikuje się w trakcie wyścigu. W każdym razie było ekstra :)
fot. Zygmunt Sumiec

Pewnie zastanawiacie się też czemu miałam na sobie ten jakże idiotyczny strój? Otóż historia jest następująca: organizatorzy postanowili codziennie przez miesiąc raczyć nas nowymi powiadomieniami odnośnie Biegu Dla Maksia. W jednym z nich zawarta była informacja o dodatkowej klasyfikacji za najlepsze przebranie, którą przeczytałam i wyrzuciłam z głowy postanawiając, że absolutnie nie będę się przebierać. Ale dosłownie 5 minut przed wyjściem z domu (czyli na 25 minut przed startem) odkryłam na swojej szafie pudełko, we wnętrzu którego ukryła się moja peruka, własnoręcznie ukręcona na lokówce kilka lat temu. Więc hyc peruka na głowę, hyc kolorowe leginsy na tyłek, hyc różowa spódnica i byłam gotowa. Zleciałam na dół do mamy, która też wpadła na pomysł założenia spódnicy, a jak zobaczyła, co mam na głowie, to stwierdziła, że ona też chce. Więc jakimś dziwnym cudem tato wyczarował i dla niej perukę, tym razem tleniony blond, dzięki czemu mama wygrała klasyfikację za najlepsze przebranie.
fot. Wioleta Mucha

Nie mogę też nie wspomnieć o świetnej organizacji biegu i wspaniałej atmosferze jaką stworzyli chłopaki i dziewczyny ze stowarzyszenia Zabiegani Mielec. Spisaliście się na medal :)
Więcej o biegu i przygotowaniach można zobaczyć na filmie [KLIK]
Lub pooglądać więcej zdjęć TU i TU.

fot. Wioleta Mucha

Pozdrawiam!

niedziela, 5 marca 2017

Biegowy miesiąc: Luty 2017.

Postanowiłam napisać podsumowanie lutego, ponieważ w końcu jest co podsumować :). W porównaniu do poprzednich miesięcy biegałam dużo, aż w końcu wyszło z tego 146 km. Jestem całkiem zadowolona, chociaż oczywiście nie jest to szczyt moich marzeń. Kilka treningów musiałam odpuścić ze względu na smog (właśnie dlatego w styczniu biegałam tak mało). Ja wiem, że nie można popadać w panikę i tak dalej, ale jak normy są przekroczone o 600%, to wolę zostać w domu. A za maską antysmogową chodziłam po sklepach 2 tygodnie i wszędzie się pokończyły. Na szczęście teraz powietrze jest już lepsze. W sensie mniej zgrzyta w zębach.


W lutym miałam 2,5 tygodnia ferii, więc wreszcie nadarzyła się okazja, aby pobiegać więcej po lesie. Głównie z mamą, a biegałyśmy bardzo spokojnie ze względu na niebezpieczne lodowo-śniegowe podłoże. Mimo że Mielec nie ma zwykle zbyt czystego powietrza, czasem jest nawet gorzej niż w Krakowie, to w lesie ma się uczucie jakby się było w zupełnie innym miejscu, gdzieś daleko od wszystkiego.


Kupiłam też nowe buciki do biegania w terenie. Moje czarne Asicsy stanowiły niebezpieczeństwo wylądowania na tyłku za każdym razem, gdy wbiegałam na śliskie podłoże, ale nowe Niubalansy mają bardziej "agresywny bieżnik" i dają radę.
Zrobiłam też kilka dłuższych wybiegań. Mówiąc "dłuższe wybieganie" mam na myśli nawet nie kilometraż, który wynosił kilkanaście kilometrów, ale raczej czas spędzony na treningu. Jedno z takich wybiegań przepłaciłam dużym fioletowym paznokciem, ale takie są uroki biegania.





W marcu mam zaplanowane dwa starty:
-11 marca bieg charytatywny Biegniemy na maxa dla Maksia na 6km w Mielcu na Górce Cyranowskiej.
-19 marca Półmaraton Marzanny w Krakowie. Nie jestem niestety w życiowej formie, jednak bardzo się cieszę, że wezmę udział w tym biegu.

Pozdrawiam! :)