Post ten napisałam zaraz po biegu - czyli po 22 kwietnia, ale wrzucam dopiero teraz. Czemu? Sama nie wiem. Ciągle siedzi we mnie chęć zrobienia wszystkiego idealnie, dlatego często odkładam różne rzeczy na później i w rezultacie czasem nigdy nie wychodzą na światło dzienne. Ale stwierdziłam, że skoro post już jest napisany, to czemu go nie wrzucić (nawet jeśli minęło ponad 3 miesiące…)?
W tym roku postanowiłam pomieszać starty w biegach krótszych i dłuższych, pobawić się trochę tym bieganiem, dlatego w kwietniu zamiast maratonu wybrałam Bieg Nocny na 10 km.
Ja lubię biegać wieczorami, ale cały dzień czekania na ten późny start był ciężki psychicznie. Ja już chciałam biec, chciałam się męczyć, już chciałam rozpocząć tę walkę!
Miałam plan (i nadzieję), żeby złamać 50 minut, co oznaczało utrzymanie średniego tempa lekko poniżej 5:00min/km. W Igrzyskowym Biegu Nocnym nie było ustalonych stref startowych, takich jak na półmaratonie czy maratonie, więc ciężko było ocenić, w jakim miejscu na starcie się ustawić, żeby zacząć swoim tempem, ale jednocześnie nie przeszkadzać szybszym biegaczom. I chyba niewiele osób o tym pomyślało, bo cała masa “truchtaczy” ustawiła się bardziej z przodu, co spowodowało zator na początku biegu. Podczas pierwszego kilometra było bardzo tłoczno i mimo tego, że było z górki, to nie dałam rady przyspieszyć, a raczej musiałam hamować i robić slalom, żeby wyprzedzać. Mnie trochę stresują i irytują takie sytuacje, ale niestety tak już jest na dużych imprezach.
Na szczęście po 1,5 km sytuacja się ustabilizowała, wyprzedziłam kogo miałam wyprzedzić i zaraz za mostem Dębnickim dobiegłam do grupy “z moim tempem”. Biegłam spokojnie, starałam się nie szarpać, trzymać równe tempo i trochę opanować oddech. Pierwsze 4 km były całkiem przyjemne, płaskie i z górki, ale wiedziałam, że to jest ta łatwiejsza część trasy i potem dopiero się zacznie. A później nastąpił podbieg na kładkę Bernatka, przebiegliśmy z powrotem na lewą stronę Wisły i od tego momentu już co chwilę były jakieś podbiegi.
Na 5 km był punkt z wodą i po nim zdałam sobie sprawę, że przetrwałam już połowę. Było super, czułam się dobrze i miałam nadzieję, że tak już zostanie i dzięki temu wytrzymam to tempo. Niestety kryzys miał nadejść już niebawem. Cały 6 i 7 km były pod górę i mimo że jestem obeznana z podbiegami, które mam na co dzień trenując na Ruczaju, to musiałam zwolnić i tam właśnie zaczęły się moje udręki. Wiedziałam, że w okolicach 7 km będzie kibicował mi Eryk, więc wypatrywałam go w tłumie i gdy w końcu go zobaczyłam na 7,5 km, to zorientowałam się, że on mnie nie widzi (a umawialiśmy się, że jak go minę, to będzie mógł podejść spokojnie na metę). Na szczęście byłam po dobrej stronie ulicy i mogłam podbiec i dać mu znać, że ja już jestem. Jak minęłam znacznik 7 km, to pomyślałam, że jeszcze tylko 3 km - to mniej niż 15 minut. Przecież na spokojnie wytrzymam 15 minut. Ale właśnie te kilkanaście minut trwały chyba z godzinę. Dosłownie ten bieg nie chciał się skończyć, a moje siły były już na wyczerpaniu.
Przed biegiem sprawdzałam trasę i wydawało mi się, że obiegniemy całe planty dookoła, ale w trakcie biegu niespodziewanie skręciliśmy w stronę Rynku. I wtedy ja już zgłupiałam. Był 8 km i zaraz przebiegliśmy przez Rynek, ale przecież na Rynku miała być meta. Tylko ja nie ogarnęłam z której strony Rynku jestem, bo biegłam jak w transie, nie chciałam rozglądać się na boki, skupiłam się na tym, żeby wytrzymać to tempo i żeby nie zwolnić. Potem znów wybiegliśmy na Planty i ja już kompletnie nie wiedziałam gdzie jestem, w ogóle myślałam, że jestem po wschodniej stronie, ale jakimś cudem znaleźliśmy się pod Wawelem, czyli biegliśmy po tej zachodniej stronie. Na zegarku miałam 9,2 km i 45:00 minut - musiałam zdążyć, to mogło się udać. Na moje nieszczęście ostatni kilometr był cały czas pod górkę, więc ciężko było rozwinąć prędkość, ale starałam się robić wszystko co mogłam. Już bolał mnie brzuch, nogi, ręce i płuca, ale chciałam dobiec poniżej tych 50 minut.
Mój zegarek piknął 10 km gdy miałam 48:30, ale do mety było jeszcze 200 m. Przyspieszyłam ile miałam sił w nogach i już trochę się słaniając przekroczyłam linię mety.
fot. Datasport |
Myślałam, że zaraz zwymiotuję albo zemdleję, jedno z dwóch. Inni ludzie kładli się na podłodze, a ja chciałam utrzymać się w pionie, pójść po medal, wodę i złotą pelerynę. Nie ściągałam jej aż do powrotu do mieszkania.
Czułam, że dałam z siebie 100% tego dnia, że wykorzystałam wszystko co miałam w zanadrzu. Trochę musiałam powalczyć, ale ostatecznie nie odpuściłam gdy zrobiło się trudniej i w rezultacie udało mi się zrealizować zakładany cel.
Pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz