wtorek, 21 kwietnia 2015

"Trzeba być twardym, a nie miętkim", czyli relacja z 14.Cracovia Maraton.

Chciałabym napisać, że ten maraton to był kolejny fajny bieg do kolekcji fajnych biegów...ale nie był. Życiówki brak, mocy brak, sensu w tym wszystkim też trochę brak. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, myślę sobie, że to nie mogło się udać. Po prostu nie byłam dobrze przygotowana. Nie chciałabym się znów specjalnie tłumaczyć dlaczego, gdyż pisałam o tym TU

 W niedzielę rano przywitała nas piękna słoneczna pogoda. Byłam w pozytywnym nastroju, nastawiona na kolejną długą przygodę. Wiadomo - trochę się bałam, nie wiedziałam, co czeka mnie tym razem, spodziewałam się niemałych kryzysów, ale myślałam, że uda mi się urwać chociaż parę minut z zeszłorocznego wyniku (4:30:23). Poza tym założyłam, że nie chcę w ogóle przechodzić do marszu i cały dystans przebiec. Nieważne, czy byłby to trucht, czy człapanie, ale satysfakcja z pełnego przebiegniętego maratonu byłaby ogromna. Na starcie wypatrywałam Małgę, która zapowiedziała, że łamie 4 godziny (i udało się jej!). Biegła z różowymi balonami i zrównałyśmy się dopiero ok. 6 km, pobiegłyśmy chwilę razem, po czym życzyłam jej powodzenia i odłączyłam się od grupy.
www.maratonypolskie.pl
Pierwsza dyszka poszła całkiem w porządku, ale poczułam, że nie będzie łatwo. Liczyłam na mentalną pomoc od moich kibiców, którzy jak zwykle mnie nie zawiedli. Świadomość, że gdzieś tam ktoś na ciebie czeka i myśli o tobie, że choć przez ten jeden moment, gdy się widzicie, musisz przynajmniej sprawiać wrażenie, że wszystko jest super, utrzymuje cię w pionie i każe ci biec dalej.
Przy Moście Dębnickim dostałam doping od moich rodziców. Stali tam też ludzie z plakatem "Kenijczycy już piją piwo" i ktoś z nich zawołał do mnie: "Czekamy na ciebie na mecie!", a kilometr później, przy Rondzie Grunwaldzkim otrzymałam piski i krzyki od moich dziewczyn. Wtedy jeszcze było dobrze.

Na 15 km dostałam przez megafon wiadomość "Pani numer 4528 życzymy uśmiechu na mecie". Takie rzeczy dodają skrzydeł, uwierzcie :)
Problemy zaczęły się przy 17 km. Tak właśnie, już przy 17 km. Słowo daję, pomyślałam wtedy, że CHCĘ, żeby mnie dopadł skurcz. Albo żebym krzywo stanęła i zwichnęła kostkę. Cokolwiek! Bylebym nie musiała dłużej biec. Chciałam zejść z trasy i powiedzieć, "Ej słuchajcie, to nie mój dzień, mam słabe kolana i w ogóle jestem kontuzjowana, wybaczcie, ale to nie moja wina". Postanowiłam, że dobiegnę do 21 kilometra i później się zobaczy. Dobiegłam do 20, tam były moje dziewczyny, mój "komitet dopingowy". Stanęłam. Przytuliłam się do dziewczyn, nie wiedziały co się dzieje (potem mi powiedziały, że wyglądałam strasznie, jakbym miała zaraz paść). I wtedy stało się coś dziwnego, jakbym dostała od nich trochę energii i pobiegłam dalej.
Na 21 km czekali rodzice :)
Chociaż "ruszyłam" to byłoby lepsze słowo. Półmaraton odhaczyłam w czasie 2:05. Zrezygnowałam z mojego chytrego planu przebiegnięcia całego maratonu i na najbliższym punkcie odświeżania ok. 23 kilometra wyciągnęłam żel energetyczny i zaczęłam iść. Zostało mi ponad 19 kilometrów drogi.
Tak naprawdę dopiero wtedy zaczął się wielki kryzys, który trwał przez 2 i pół godziny. DWIE I PÓŁ GODZINY myślałam, że zaraz się skończę, bolał mnie brzuch, zmuszałam się do biegu oparami silnej woli i naprawdę, ale to NAPRAWDĘ miałam totalnie dość wszystkiego. Dziękuję mojemu Erykowi, że szedł ze mną na 24 i 27 kilometrze i choć trochę umilił mi czas, po czym popchnął mnie, tak jak się popycha pozbawiony paliwa samochód i kazał mi biec dalej. Nie pamiętam co było później, bo byłam wtedy jak w transie. Wiem, że przy Moście Dębnickim czekali rodzice z moim braciszkiem, przy Rondzie Grunwaldzkim znowu skakały moje uśmiechnięte dziewczyny i starałam się wtedy wyglądać na mniej zmęczoną, niż faktycznie byłam.
Tak prezentuje się to na wykresie. Wygląda na to, że robiłam przerwę na marsz aż 19 razy w ciągu 20 km.
To było chyba na 36 km, kiedy w grupie kibiców stała wesoła pani z megafonem i krzyczała do mnie "Pozdrowienia dla pani w różowym! Dasz radę!", a druga wymachiwała radośnie pomponami. Pomyślałam sobie wtedy: "No kurde! One tu stoją już ponad 3 godziny. Jakim cudem im się chce? Ludzie są naprawdę niesamowici". 
Ostatkami sił napierałam dalej, idąc i biegnąc na przemian, myślałam, że ta droga NIGDY SIĘ NIE SKOŃCZY i nieśmiało marzyłam o mecie. 
Punkt odżywczy na 40 kilometrze. Idę i nagle z tyłu słyszę bardzo głośne "Pojadłaś?!? Popiłaś!!!???!!! no to dajesz!!! JEDZIESZ!" a moim oczom jawi się przystojny żołnierz na rowerze. Kto by nie zaczął biec po takim dopingu?
Zostało już tak niewiele. Minął 41 km. Ten ostatni już cały przebiegłam, tak dla zasady. Nawet na koniec przyspieszyłam słysząc krzyki Justyny "Kasiaaaaa! Dajeeeeeesz!" i przebiegłam przez metę z uśmiechem na twarzy. Dostałam medal, wyczekany, upragniony...
A potem zaczęłam ryczeć.
Wszystko mi się zaczęło mieszać: radość, ulga, złość, smutek...Pokonałam kolejny maraton, ale nie tak, jak chciałam to zrobić. Zamiast szybciej to wolniej, zamiast biec - szłam. Ale potem wszyscy zaczęli na mnie krzyczeć, żebym przestała narzekać i zaczęła się cieszyć z tego, co mam. Że większość ludzi nigdy nie podjęłaby się takiego zadania. Że nikt oprócz mnie w naszym gronie nie brał udziału w maratonie. I chyba to do mnie teraz dotarło.

Dziękuję rodzicom, Mateuszowi i Erykowi, że mnie zawsze wspierają!
Mój komitet dopingujący: Kasia, Asia, Paulina i Madzia, kocham was i dziękuję, że ze mną byłyście!

Wyciągam więc wnioski i biegam dalej (ale chyba już nie maratony) :)

Pozdrawiam!

11 komentarzy:

  1. Jakby to było lekkie i przyjemne to Wiesiek by biegał maratony ;)
    Ta walka to cała przyjemność, coś co nas wyróżnia!

    ~GrubyJeszczeAleJużNieDługo

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurcze faktycznie.. tyle kilometrów walki.. podziwiam Cię, że sie nie poddałaś i walczyłaś do końca :) Przyznam szczerze, że właśnie przez takie doświadczenia znajomych utwierdzam się w przekonaniu, że decycja wzięcia udziału w maratonie musi być poprzedzona odpowiednimi treningami.. :)

    Zobaczysz, kolejny maraton będzie bajką!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli się zdecyduję na kolejny - na pewno zrobię porządne przygotowanie ;D I wtedy, mam nadzieję, będzie bajką ! ;D

      Usuń
  3. wielkie gratulacje.
    mnie też kibice na trasie bardzo, bardzo dużo sił dodali. i też miałam okazję spotkać tego żołnierza na rowerze, chociaż nie zrobił on na mnie aż takiego wrażenia ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Dla Ciebie również wielkie gratulacje :) To jest takie super, kiedy obcy ludzie uśmiechają się, krzyczą, biją brawo, przybijają piątki, aż się chce wtedy przyspieszać.

      Usuń
  4. Trzeba przyznać, że osiągnęłaś obłędny poziom twardości :D Wyżej są już tylko diamenty i Kenijczycy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Brawo, a że czasem się ryczy? no cóż trzeba dać upust swoim emocją :)
    Pozdrawiam :)
    fit-healthylife.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Jednak coś w tym jest, że mając doby doping i własnych ludzi na trasie można osiągnąć o dużo więcej niż się zamierza. nawet biegnąc ostatkiem sił, jak zobaczysz znajoma twarz chcesz się uśmiechnąć i pokazać, że wszystko jest ok!
    A wyrzucenie z siebie wszystkich emocji po minięciu mety jak dla mnie jest jak najbardziej w porządku. Jednak jak by nie patrzeć człowiek przez te 42 kilometry nazbiera w sobie wiele dobrego i złego, i czasem po prostu trzeba się tego pozbyć!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Czy przy takich maratonach lub po nich stosujesz taśmy kinezjologiczne? :)

    OdpowiedzUsuń