piątek, 15 marca 2024

Krakowski Bieg Kobiet - relacja

Są takie biegi, które niby są mało ważne w naszej biegowej “karierze”, ale jednak mają inne znaczenie. Bo pozwalają przełamać jakieś przekonania, pozytywnie zaskakują albo ich organizacja ma jakiś konkretny cel, jest dla kogoś. Krakowski Bieg Kobiet spełnił wszystkie te kryteria i dzisiaj trochę o nim opowiem.

Pewnego lutowego dnia zobaczyłam na facebooku ogłoszenie, że w niedzielę 10 marca odbędzie się bieg dla kobiet. Udział będzie darmowy, a dwukilometrowa trasa zakręci wokół Tauron Areny i w Parku Lotników Polskich. No aż żal nie skorzystać. 

Wbrew pozorom dwa kilometry wcale nie są jakimś super prostym dystansem, bo przecież im krótsza trasa, tym TRZEBA (:D) biec szybciej. Przed startem zastanawiałam się, na jaki czas mogę liczyć w tym biegu i na podstawie moich ostatnich treningów stwierdziłam, że spróbuję pobiec na złamanie 9 minut. Czyli tempo 4:29 min/km. 

Dla mnie to jest szybkie i mało komfortowe tempo (na razie!), takie robię na bardzo krótkich interwałach, ale pomyślałam, że jednorazowo może uda mi się spiąć na całe dwa kilometry.

W dniu startu pojechaliśmy z Erykiem pod Tauron Arenę, żeby odebrać pakiet i mimo dużej ilości osób w biurze zawodów, wszystko poszło w miarę szybko i sprawnie. Była wesoła atmosfera, a wszędzie wokół przewijały się jaskrawe różowe koszulki uczestniczek. Ja też postanowiłam pobiec w tej koszulce, nałożyłam ją na swoją techniczną bluzkę z długim rękawem, bo ta pakietowa była bawełniana.

Zrobiłam samodzielną rozgrzewkę po parku, a potem dołączyłam na kilka ćwiczeń do wspólnej rozgrzewki tuż przed startem. Stwierdziłam też, że nie będę się przejmować i stanę z przodu stawki (czego nigdy nie robię), bo spodziewałam się, że większość osób będzie biegła rekreacyjnie, a ja chciałam trochę przycisnąć. Stanęłam w 4-5 rzędzie, ale tak naprawdę mogłam ustawić się jeszcze bliżej, bo na dystansie wyprzedziłam ok. 10 osób. A wiadomo, że wygodniej się biegnie, jak nie trzeba robić slalomu między ludźmi. Choć z drugiej strony wyprzedzanie potrafi dodać trochę takiej psychologicznej siły. 

Lubię w krakowskich biegach to, że często odliczanie do startu robione jest do uderzeń bicia serca, przez co dodatkowo rośnie adrenalina i jest to wszystko bardziej przejmujące.

Wystartowaliśmy. Nie kalkulowałam i pobiegłam jak najszybciej przed siebie za tłumem, co potem okazało się tempem poniżej 4:00 min/km przez pierwsze 150 m. Ale potem się uspokoiłam, nastąpił podbieg prowadzący w głąb parku Lotników i zaczęła się zabawa. Co jakiś czas “połykałam” kolejną dziewczynę, ale zdarzało się też, że niektóre wyprzedzały mnie. 

fot. Wiktoria Kamińska

Cieszyłam się tym biegiem i uśmiechałam się do kibiców, fotografów i ludzi wokół. Pierwszy kilometr zapikał na zegarku w 4:21, co mnie ucieszyło, bo oznaczało, że jeśli wytrzymam tak też drugi, to na spokojnie złamię 9 minut. Ale w tamtym momencie o tym nie myślałam, wtedy chciałam po prostu biec swoje i przy okazji wyprzedzić jak najwięcej dziewczyn, tak dla własnej satysfakcji.

Na profilu fotografki Wiktorii Kamińskiej, która była na biegu, ukazały się oprócz zdjęć też takie dwa filmy, na pierwszym pokazuję się w 24s (policzyłam, że byłam wtedy na 26 miejscu), a na drugim jestem na samym początku, w pierwszych 2 s.

filmik 1

filmik 2

wycięłam kadr z filmu :D (z profilu facebookowego Wiktorii Kamińskiej)

Po okrążeniu w parku nastąpił zbieg i zaczęłyśmy okrążać Tauron Arenę. Zostało 500m, zaczęłam nawet trochę przyspieszać. Zaczęłam ścigać się z jedną dziewczyną i przez ostatnie 300 m biegłyśmy prawie ramię w ramię, raz ja z przodu, raz ona, ale ostatecznie na 50 m do mety zrobiła sprint i wyprzedziła mnie o 2 sekundy. I nie tylko ona, bo dosłownie 10m przed metą wyprzedziły mnie jeszcze 2 dziewczyny, więc ostatecznie przybiegłam na 20 miejscu na 495 startujących. 

fot. Karol Olszański Fear the Return

Czas 8:28, zdecydowanie lepiej niż się spodziewałam na początku, średnie tempo wyszło 4:14 min/km, bo drugi kilometr zrobiłam w 4:09. A na mecie dostałyśmy kwiaty zamiast medali. 

Bardzo się cieszę i jednocześnie jestem zaskoczona. Powoli udaje mi się realizować mój plan.

Pozdrawiam!

czwartek, 7 marca 2024

Biegowy miesiąc - luty 2024

Tegoroczny luty okazał się dla mnie sporym zaskoczeniem. W planach miałam skrupulatne stosowanie się do planu treningowego, ale nie wiedziałam dokładnie jak on będzie wyglądał, ani ile kilometrów mnie czeka. I okazało się, że wcale niemało, rzekłabym nawet, że rekordowo dużo, ale udźwignęłam to i przeszłam przebiegłam przez ten miesiąc prawie bez szwanku.

W pierwszy weekend miesiąca zafundowałam sobie mały hardkor. W sobotę 2.02 odbywała się #500 edycja Parkrun Kraków, więc skoro już powróciłam na Parkrun, to nie mogłam sobie odpuścić takiej imprezy. Musiałam więc wstać rano i pojechać na Błonia, żeby pobiec te 5 km względnie szybkim tempem. I znów mimo potężnego wiatru udało mi się trzymać w okolicach 5:00 min/km, a w rezultacie dobiec w 25:10. Choć myślę, że gdybym ustawiła się trochę bardziej z przodu stawki, to wynik mógłby być już poniżej 25 minut, bo tego dnia na starcie było naprawdę dużo ludzi ze względu na jubileusz, został nawet pobity rekord frekwencji w krakowskim Parkrunie, bo pojawiło się 431 osób (zazwyczaj jest ok. 150-180). Cieszę się, że istnieje taka inicjatywa, jest to bardzo motywujące do tego, żeby raz na jakiś czas spiąć tyłek i pobiec szybciej niż zwykle.


Za to następnego dnia odbyła się kolejna, czwarta już kolejka Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich i ja zmierzyłam się z Ambitną Jedenastką. Po dwóch śnieżnych edycjach (grudniowej i styczniowej) wróciło błotko i walka o życie na zbiegach. Wyszłam z tego cało, ale jednak moja głowa nie pozwalała mi się puścić w to błoto, tylko musiałam zwalniać prawie do zera, przez co traciłam pęd i ciężko było się potem z tego wygrzebać. Ale jakimś cudem nie zaliczyłam jeszcze żadnej wywrotki, więc wybiegłam z lasu całkiem czysta (nie licząc oczywiście butów i legginsów od kolan w dół). 

Dobiegłam z czasem 1:21:54, czyli najlepszym jak do tej pory. Zdaję sobie sprawę z tego, że mogłabym spokojnie uciąć kilka minut, gdybym tylko ogarnęła głowę na błotnistych zbiegach. Ale spoko, jest nad czym pracować w przyszłości.

Tydzień później w sobotę również postanowiłam pojechać na Parkrun, a organizatorzy zachęcali, żeby zabrać na niego swoje “drugie połówki”, bo to była edycja walentynkowa. Jednak moja druga połówka nie dała się namówić, więc mimo mało zachęcającej pogody pojechałam sama i tym razem udało mi się zrobić najlepszy wynik w tym roku, czyli 24:39. Naprawdę już dawno się tak nie cieszyłam ze swoich wyników, kiedy czuję postępy z tygodnia na tydzień.

fot. Fear the return


Mój plan treningowy zakładał 5 jednostek treningowych w tygodniu, w tym jedno dłuższe wybieganie 90-120 minut, 2 razy easy run i 2 razy cięższy lub szybszy trening. Piszę “lub”, bo czasem szybsze treningi nie są dla mnie ciężkie, bo są dość krótkie, np. kiedy jest to 10 minut rozgrzewki i 10 powtórzeń 20-sekundowych sprintów zakończone 10 minutowym truchtem. Uwielbiam takie treningi, bo po trzydziestu minutach jest już po wszystkim i można iść do domu, ale z drugiej strony nie czuję, żeby takie jednostki dawały dużo do wytrzymałości. Do szybkości owszem, bo ćwiczę rytm biegu, technikę, ruch rąk, odpowiednie odbicie itd. 

Za najcięższe uważam biegi tempowe, ale jest to coś, po czym odczuwam największy progres jeśli chodzi o wytrzymywanie tempa, z jakim chcę pobiec tegoroczny półmaraton. Na przykład w trzeci weekend lutego pojechałam na błonia, żeby zrobić potężny trening interwałowy: 8 x 800m z przerwą 400m. Ten trening dał mi w kość i tak naprawdę nie do końca byłam w stanie utrzymać jego założenia co do tempa, ale i tak czułam się po nim wspaniale psychicznie. Zawsze sobie mówię, że nawet jak teraz nie daję rady, to i tak jakiś mały postęp zawsze się zadzieje. 

Wchodzę teraz w mój ulubiony stan w toku realizacji planu treningowego, kiedy przeszłam już te najgorsze początkowe zwątpienia, kiedy tempo jest coraz łatwiejsze do utrzymania, jest motywacja do treningów i wszystko to jakoś idzie do przodu. Nawet już wyniki nie są najważniejsze, a właśnie ten postęp i trenowanie samo w sobie.

Była też jedna rzecz w lutym, na którą czekałam z utęsknieniem i dreszczykiem emocji już właściwie od roku, kiedy pomysł zakiełkował w mojej głowie. 14 lutego zaczęły się zapisy do losowania na Bieg Ultra Granią Tatr, a 26 lutego ogłoszono listę 300 szczęśliwców na liście startowej i 100 osób na liście rezerwowej. I niestety nie załapałam się na żadną z tych list… Ale spokojnie, i tak będzie trenowanie w tym roku, bo na wrzesień mam plan B i będzie to chyba prawie tak trudne jak BUGT.

Intensywne trenowanie nie pozostało jednak bez konsekwencji. Pod koniec miesiąca złapałam lekką infekcję, więc odpuściłam jeden trening, 2 dni posiedziałam pod kocem z herbatą i na szczęście mi przeszło. 

Luty skończyłam z wynikiem: 203,2 km w 19 h 46 min i z 1031 m przewyższenia. 

Plany na marzec: 10.03 Bieg Kobiet w Krakowie (2 km) i 24.03 Półmaraton Marzanny.

Pozdrawiam!


piątek, 16 lutego 2024

Biegowy miesiąc - styczeń 2024

Od tego roku zacznę się z Wami dzielić podsumowaniami miesiąca, tak jak to było kiedyś. Lubię opowiadać o swoim bieganiu, ale nie chcę “maltretować” tym ludzi w moim otoczeniu, dlatego zostawiam to tutaj na blogu, dla siebie i dla osób, które są ciekawe jak to wygląda.

Styczeń zaczęłam z przytupem od nowego planu treningowego. Takiego jeszcze nie miałam, jest to 12-tygodniowy plan treningowy z aplikacji Garmina, dostosowany pod konkretny czas na Półmaraton Marzanny i zmienia się z tygodnia na tydzień według tego jak sobie radzę. Zawiera różnorodne treningi biegowe, od luźnych “easy runów” po cięższe interwały, sprinty i długie wybiegania, co bardzo mi się podoba. Chciałabym powoli wracać do swojej najlepszej formy, by w tym roku chociaż trochę zbliżyć się wynikami do życiówek w półmaratonie oraz na 5 i 10 km. 

W 2024 nie przewiduję płaskiego maratonu po asfalcie (a przynajmniej nie na wiosnę), za to zgłosiłam się do losowania na Bieg Ultra Granią Tatr. Start zapisów był 14 lutego i potrwają one 4 dni do 18.02, a kilka dni później będę wiedzieć, czy mam już zacząć ostro trenować, czy może jeszcze nie.

Co fajnego działo się w styczniu?

W pierwszy weekend miesiąca odbyła się kolejna edycja Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich, a ja już trzeci raz wzięłam udział w Ambitnej Jedenastce. Tym razem mój czas wyniósł 1:22:22, czyli pobiegłam ok. 2 minuty szybciej niż w grudniu przy podobnych warunkach, co było jednocześnie najlepszym wynikiem z tych trzech. Ogólnie mam za każdym razem zbliżony wynik na tej trasie. Jest ona naprawdę trudna, nie jest płasko w zasadzie w żadnym momencie, zawsze jest albo pod górkę albo z górki, a do tego podłoże czasem jest błotniste, czasem kamieniste lub lodowe, a czasem liściaste lub śnieżne, więc zwykle trzeba mocno się pilnować. Końcówka to już w ogóle jest kosmos, fajnie by było zrobić sprint do mety i przyspieszyć ostatni kilometr, ale tu się dosłownie nie da, bo trzeba wdrapywać się pod górę prawie na czworaka, a potem są albo błotne albo śniegowe zaspy. W każdym razie jest fajna zabawa na tym GPK.

Jednym z moich celów/wyzwań styczniowych było spędzenie 30 godzin w ruchu (nie licząc spacerów), czyli na bieganiu, na macie, sali treningowej lub na siłce. Wobec tego w dni kiedy nie biegałam, chodziłam na trening uzupełniający lub dodatkowe cardio do fitness klubu, ale zdarzało mi się też robić bieganie i siłkę jednego dnia. Do trzydziestu godzin nie dobiłam, ale było to 23h i 5 minut. Dla porównania standardowo spędzałam ok. 15-16 godzin miesięcznie na treningach, więc to i tak więcej niż zwykle. Ale spodobało mi się to kręcenie dodatkowego cardio, można się trochę rozluźnić i przy okazji przesłuchać dodatkową książkę.

W ostatni weekend stycznia przypomniałam sobie o Parkrunie i postanowiłam sprawdzić swoją formę po 4 tygodniach trenowania z planem. Pech chciał, że tego dnia szalał potężny wiatr, taki co praktycznie nakazuje biec w miejscu, więc na starcie wybiłam sobie z głowy szybkie bieganie. Zaczęłam więc spokojnie i na luzie, z tyłu stawki, jednak w trakcie zaczęłam wyprzedzać poszczególne osoby, a na odcinku z wiatrem biegło mi się tak dobrze, że postanowiłam spróbować utrzymać to tempo również na ostatniej prostej, czyli tam gdzie 1,5 km było pod wiatr. Zwolniłam nieznacznie, ale i tak wciąż wyprzedzałam biegaczy aż dotarłam na Cichy Kącik, czyli na metę Parkrunu. Zdziwiłam się wynikiem na mecie, bo zegarek pokazał 25 min i 5 sekund, czyli ponad pół minuty szybciej niż na Parkrunie miesiąc wcześniej, a wcale jakoś bardziej się nie zmęczyłam. Pomyślałam sobie wtedy, że jednak może moje treningi faktycznie przynoszą rezultaty i trzeba po prostu je robić, cierpliwie czekać, a forma w końcu się pojawi. 


fot. z fanpage Parkrun Kraków

Miesiąc zakończyłam godzinką kardio na orbitreku i zamknęłam ze 151 km na liczniku. Mam nadzieję, że luty będzie wyglądał podobnie. 

Pozdrawiam!

czwartek, 8 lutego 2024

Biegowe podsumowanie roku 2023

Lubię pisać podsumowania, kiedy jest CO podsumowywać, więc lecimy z rokiem 2023! W tym roku z biegowej strony mojego życia wydarzyło się całkiem sporo, więc z przyjemnością siadam teraz z herbatką i świeczką, aby wam o tym opowiedzieć.

W styczniu wymyśliłam sobie, że chciałabym kiedyś wziąć udział w Biegu Ultra Granią Tatr, a żeby móc zgłosić się do losowania, trzeba udowodnić, że jest się porządnym biegaczem ultra i zdobyć punkty ITRA. Ja wybrałam opcję, że zdobędę 9 punktów ITRA w 3 biegach (do wyboru było jeszcze 8 punktów w maksymalnie 2 biegach lub 6 punktów w 1 biegu), co oznaczało ukończenie 3 biegów około 60+ kilometrowych z ok. 2000 m przewyższenia. Pozapisywałam się na odpowiednie zawody i to one właściwie zdefiniowały mój rok 2023. Tylko ja nie lubię zamykać się w żadnym pudełku i chciałam startować również w krótszych biegach po asfalcie, na przykład w moim ukochanym Półmaratonie Marzanny. Wobec tego zima i wiosna stały głównie pod znakiem przygotowań do półmaratonu, a gdzieś tam w tle majaczył Bieszczadzki ultra.

Początkiem tego roku postanowiłam powrócić do pisania bloga, czego wynikiem są te wszystkie wpisy. Nie robiłam tego zbyt regularnie, posty czasem wpadały z dużym opóźnieniem, ale i tak się cieszę, że przemogłam się, przełamałam opór i zrobiłam ten krok. 

Zaczęłam też chodzić na siłownię dzięki mojej ulubionej sąsiadce Gabie. Na razie tylko na zajęcia fitness z ciężarami i czasem cardio jako cross training, choć ciągle zbieram się do tego, aby zacząć również coś dźwigać sama (na tej wielkiej sali pełnej chłopów z pięćdziesięciocentymetrowym obwodem bicka). To chyba będzie jeden z celów na 2024:  przełamać opór przed pójściem na siłkę.

W lutym trenowałam do półmaratonu z planem treningowym i zaczęłam się rozkręcać. Biegałam regularnie, uczęszczałam na fitnesy, zrobiłam kilka dłuższych wybiegań i przynajmniej raz w tygodniu robiłam mocniejszy akcent. Widziałam, że to idzie w dobrą stronę, czułam się coraz mocniejsza, a treningi dawały rezultaty.

W marcu kontynuowałam ten plan aż do startu w półmaratonie, o którym można poczytać tutaj. Mimo że nie pobiegłam na zakładany czas, to cieszyłam się z wyniku i z pracy, którą wykonałam mimo przeciwności, jakie pojawiały się w tych miesiącach.


W kwietniu postawiłam przed sobą ambitny cel, aby przekroczyć barierę 200 km przebiegniętych w jednym miesiącu. Poprzednie wahały się w okolicach 130-160 km, a w 2022 często oscylowałam w okolicach 100km w miesiącu, więc 200 to dla mnie naprawdę dużo. Jednak nie chciałam jedynie wyklepać tych kilometrów w spokojnym tempie. Zauważyłam, że o wiele bardziej lubię wychodzić na trening, jak mam do wykonania jakieś zadanie typu interwały. Po marcowym półmaratonie odczułam znaczny wzrost kondycji, tempo w okolicach 5:10 min/km nie było już takim problemem, a interwały robiłam już po 4:30-4:45 min/ km, choć wcześniej było to 5:00-5:10 min/km.

W kwietniu moją głowę zaprzątały 2 rzeczy: start na 10 km 22.04 w Igrzyskowym Biegu Nocnym oraz przygotowania do Ultra Biesa na 65+ km 6.05. Prawdopodobnie jeśli jakiś trener popatrzyłby na moje treningi jednocześnie znając moje cele, to pewnie złapałby się za głowę, bo nie było w tym żadnej metodyki ani głębszych przemyśleń. Po prostu robiłam na co miałam ochotę i siłę danego dnia. Tylko jak jednocześnie pogodzić przygotowania do płaskich 10 km i górskiego ultra? 

Postawiłam głównie na:
-1-2 razy w tygodniu 3-4 minutowe interwały po 5-6 powtórzeń w tempie progowym
-raz w tygodniu dłuższe wybiegania (ok.20 km)
-codziennie 10-15 minutowe ćwiczenia na stabilizację kolan
-wydłużenie standardowych wybiegań z 6-7 km do 9-11 km

Dodatkowo starałam się jak najwięcej czasu spędzać na nogach, między innymi dlatego pod koniec kwietnia pojechałam na Nightskating Kraków, czyli wieczorny przejazd na rolkach środkiem miasta. Nie udało mi się dobić do tych 200 km, zrobiłam ostatecznie 170,25 km, ale to nie szkodzi. I tak to był mój największy objętościowo miesiąc w tym roku.

W maju przebiegłam swój pierwszy od 4 lat ultramaraton, Niezniszczalny Raróg w ramach Ultra Biesa, całą relację z niego można przeczytać tutaj. Po tym biegu musiałam trochę odpocząć, zwolnić, zregenerować się, dlatego przez następujące po nim tygodnie znacznie zmniejszyłam objętość biegów. Ale zaliczyłam też wycieczkę górską z moimi rodzicami, którzy robią sobie Koronę Gór Polski, czyli zdobywają najwyższe szczyty w 28 pasmach górskich. Tym razem padło na Pieniny i ich najwyższy szczyt - Wysoką. Po drodze odwiedziliśmy też Wąwóz Homole i Schronisko pod Durbaszką.

W czerwcu zaczęłam plan treningowy do jesiennego półmaratonu z zamiarem przebiegnięcia go w 1:45, więc wróciłam do regularnych biegów, włączyłam dłuższe wybiegania i szybsze jednostki. Zazwyczaj w okresie letnim biegałam mało, wiąże się to głównie ze zbyt wysoką temperaturą i włączaniem się mojego niechcemisia. Ale tym razem było inaczej, bo w perspektywie kolejnych paru tygodni miałam ultramaraton, który w rezultacie okazał się jednym z najtrudniejszych, a na pewno najdłuższym biegiem w moim życiu.

W lipcu kontynuowałam treningi do półmaratonu, czułam się coraz bardziej w gazie i akurat wtedy, gdy zaczęło mi już iść super dobrze, w połowie lipca na początku treningu, który miał być zwykłym easy runem, coś zakuło mnie w kolanie. Ale nie tak lekko, to był ból uniemożliwiający normalny bieg. Skróciłam to wybieganie i dokończyłam trening powolutku w tempie 7:00 min/km, ale w głowie został mi niepokój. Za niecałe 3 tygodnie miałam górski ultramaraton, jak miałam go zrobić z takim bólem kolana? Na szczęście to nie była poważna sprawa, właściwie w parę dni mi przeszło i mogłam powrócić do “normalnego” biegania już wkrótce. W ramach treningu zrobiłam też dwie wycieczki na szczyty górskie z rodzicami, 19 lipca na Babią Górę w Beskidzie Żywieckim oraz 28 lipca na Lackową w Beskidzie Niskim.

W sierpniu przyszedł czas na kolejny sprawdzian dla głowy, który okazał się nim w istocie. Całą relację z Magurskiego Ultra możecie przeczytać tutaj. Mimo że przetyrał mnie ten bieg strasznie, to wylizałam się po nim dość szybko i 4 dni później byłam z powrotem na treningu. Kiedyś dochodzenie do siebie po dłuższych biegach zajmowało mi ok. tygodnia, więc jest jakiś progres, ale miał w tym też udział fakt, że ja na tym biegu byłam ostatnia. I nie, żebym jakoś specjalnie się obijała i stąd to miejsce, wręcz przeciwnie. Ale zmotywowało mnie do tego, żeby to się już więcej nie przytrafiło. No i wpadłam na pomysł, żeby last minute wziąć udział jeszcze w jakimś biegu w sierpniu, takim krótszym, żebym mogła się trochę pościgać (sama ze sobą oczywiście) i padło na Limanową X Run Wyspiański Półmaraton. Relację z tego biegu można przeczytać tu. W sierpniu oprócz Magurskiego ultra i Limanowej zaliczyłam jeszcze dwie górskie wycieczki, Na Mogielicę w Beskidzie Wyspowym i Tarnicę, najwyższy szczyt polskich Bieszczad.

We wrześniu wpadł nam do głowy pomysł (mi i Erykowi), żeby wyjechać gdzieś na chwilę i nie mogliśmy się zdecydować, do jakiego miasta w Europie polecieć, więc pojechaliśmy do Zakopanego. Chciałam pokazać mu kilka moich ulubionych szlaków, więc byliśmy na Gęsiej Szyi, dzień później wdrapaliśmy się na Świnicę, pierwszy raz w życiu jechałam kolejką na Kasprowy, a w ostatni dzień zaliczyliśmy jeszcze Sarnią Skałę. Same zwierzęce szczyty. Tydzień po przyjeździe z gór pojechaliśmy z Erykiem na Runmageddon do Dobczyc, bawiliśmy się super, a przeczytać można o tym tutaj. We wrześniu biegałam trochę mniej, to był mój najmniej obfity w kilometry miesiąc w tym roku, bo było ich 81,2. Mimo to zrobiłam kilka naprawdę fajnych treningów, bo czekał na mnie jesienny półmaraton. Nie przygotowałam się do niego w 100%, ostatecznie chciałam po prostu wystartować i dobrze się bawić i każdy wynik poniżej 2 godzin brałam w ciemno.

W październiku przyszedł czas na Cracovia półmaraton i relację z tego biegu napisałam tutaj. Pierwszy raz od tylu lat na Cracovii wbiegałam na Tauron Arenę zadowolona z wyniku i na tym specyficznym biegowym haju, który często się nie zdarza. A to po części też zasługa Roberta i Wojtka, dzięki którym nie odpuściłam w połowie trasy i trzymałam tempo. Po krakowskiej połówce chwile odpoczęłam, ale nie mogłam sobie pozwolić na zbyt duże odpuszczanie, bo wiedziałam, co czeka mnie następnie…Łemkowyna Ultra Trail na 70 km. Z jednej strony miałam pewne obawy przed tym biegiem, jak to zwykle przed ultra, nigdy nie wiadomo co się wydarzy, ale jednocześnie też byłam spokojna, bo wierzyłam, że co by się nie działo, to sobie z tym poradzę. Relacja z tego biegu się pisze i będzie gotowa już niedługo. Po łemko niestety musiałam zrobić ponad tydzień przerwy ze względu na moje stopy, które nieźle się wtedy wycierpiały. W ostateczności straciłam 3 i pół paznokcia, miałam kilka odcisków, ale “zakwasy” nie były aż tak potężne jak się już do nich przyzwyczaiłam. Z każdym biegiem ultra jestem w coraz lepszym stanie przez dni następujące po nim.

W październiku natrafiłam też na facebooku na reklamę Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich, czyli cyklu pięciu biegów w Lasku Wolskim odbywającym się od listopada do marca. Moje zastanawianie się, czy dołączyć do tego wydarzenia trwało jakieś 7 minut i zapisałam się na Ambitną Jedenastkę. Myślałam też nad trasą 22 km, ale po krótkiej analizie stwierdziłam, że 11 będzie fajną konkurencją, nie będę się aż tak stresować, po 11 jest szybsza regeneracja itd. Ale 22 też kusiło, bo przecież to by było super jako niedzielne dłuższe wybieganie i od razu w trudnym górskim krakowskim terenie. 

Nadszedł listopad, a wraz z nim pierwszy bieg z cyklu GPK, który sprawił mi niemałą radość, bo można było znów poczuć się jak dziecko taplające się w błotku. Nie miałam żadnych oczekiwań, planów czasowych, chciałam po prostu sprawdzić jak to wygląda, bo słyszałam o tym biegu już od kilku lat i byłam ciekawa. Błotne kałuże, błotne zjeżdżalnie, błotne podejścia - tak w skrócie wyglądał ten bieg. W połowie listopada jako jedno z dłuższych wybiegań postanowiłam zrobić wycieczkę pod Kopiec Kościuszki. Tam jest taki długi 1,5 kilometrowy podbieg, bardzo męczący, a moim postanowieniem było nieprzechodzenie do marszu i zrobienie całości biegiem. Wbiegłam tam 4 razy i wymęczyłam się okrutnie, ale też byłam usatysfakcjonowana, że nie poddałam się po pierwszym podbiegu, choć miałam na to ochotę.

18 listopada odbył się Bieg Lovelas i w jego ramach wystartowałam w Dyszce Van Berde. Zdobyłam 3 miejsce open wśród kobiet, co dało mi mega motywację i radość, bo pierwszy raz na Lovelasie stałam na podium, choć brałam udział już 6 razy. Listopad przetrenowałam sumiennie, starałam się nie odpuszczać, nie marudzić, tylko regularnie biegać.

I przyszedł grudzień, a wraz z nim zima i drugi start w GPK. Tym razem zamiast błota przywitał nas las z półmetrową warstwą śniegu. Było trudniej i w tych miejscach, gdzie ostatnio dało się całkiem normalnie biec, tym razem nie było to takie proste, ale z drugiej strony tam gdzie w listopadzie były błotne zjeżdżalnie i okopy, to tym razem dzięki warstwie śniegu można było przebiec tamtędy bez tańczenia i potykania się o własne nogi. Mimo to czas miałam trochę gorszy. Chciałam w grudniu trenować intensywnie i przez pierwsze 2 tygodnie ćwiczyłam prawie codziennie. 16 grudnia wyszłam na luźne bieganie i miałam w sobie tak dużo siły, że zamiast biec w okolicach 6:00 min/km, zrobiłam 6 km po 5:16 min/km. Wróciłam super zadowolona, wieczorem poszłam na imprezę urodzinową. No i po 10 dniach bez przerwy w treningu następnego dnia rano dopadło mnie przeziębienie, co mogłam przewidzieć, bo często tak było, jak nie dawałam sobie odpoczynku. Nie straciłam formy jakoś bardzo, ale nie było to też bez znaczenia, bo takie przerwy zawsze robią jakieś straty.

Przez ten czas oglądałam jak wszyscy biegają i ćwiczą przez święta, z żalem opuściłam wigilijne bieganie Zabieganych dla schroniska w Mielcu, a ja głównie leżałam pod kocem i jadłam cukierki z choinki. Postanowiłam, że zanim pójdę na trening, to wykuruję się w stu procentach, nie chciałam bezsensownie przedłużać sobie choroby zbyt szybkim powrotem, choć bardzo mnie korciło. Moja przerwa trwała 1,5 tygodnia i wróciłam do biegania 27 grudnia. Przypomniałam sobie też, że w październiku zamówiłam sobie tokeny z kodem Parkrun. Parkrun to taki darmowy cykl biegów na 5 km, które odbywają się co tydzień w wielu miastach na całym świecie, a w Polsce jest kilkadziesiąt (na moment kiedy to piszę 94) lokalizacji, w samym Krakowie jest 3. Jak byłam jeszcze na studiach, to brałam w nim udział kilka razy i teraz chciałam wrócić i co jakiś czas sprawdzać swój czas na piątkę. 

I przypomniałam sobie, że zamówiłam te tokeny, a ani razu nie pojechałam na Błonia, żeby pobiec, więc postanowiłam w końcu wstać w sobotę rano i pojechać. Zaplanowałam sobie też, że nadrobię grudniowe kilometry i z powrotem wrócę biegiem (mieszkam daleko od centrum), więc w sumie zrobiłam dłuższe wybieganie z wstawką szybszych 5km. Te półtora tygodnia przerwy zrobiły swoje, bo jedyne co byłam w stanie wyciągnąć to 25 minut i 41 s (średnie tempo 5:09 min/km), czyli prawie 4 minuty gorzej od mojej życiówki. Ale ja wiem, że wszystko to jest do wypracowania. Kiedyś już byłam szybsza i wiem, że jak odpowiednio dużo popracuję, to dotrę do miejsca, w którym chcę być. Ostatniego dnia roku dobiegłam jeszcze 12 km, żeby wyrównać do 100 km w grudniu i tak zakończyłam ten rok pełen wrażeń.

A teraz moje ulubione, czyli statystyki (ze Stravy):

Przebiegłam 1551,1 km w 165h 13m, w tym było 14 794 m przewyższeń.
3 razy zdobyłam miejsce na podium, w tym raz w kategorii open, a 2 razy w kategorii wiekowej K20.
Nie pobiłam żadnej życiówki, ale to nie było w tym roku celem.

Realizacja celów:
-Półmaraton Marzanny poniżej 1:50 - nieosiągnięty, ostatecznie 1:51:01
-Bieg nocny poniżej 50 minut - osiągnięty, ostatecznie 49:36
-Cracovia Półmaraton w 1:45 - nieosiągnięty, ostatecznie 1:52:54
-Pobić czas z zeszłego roku w Dyszce Van Berde - osiągnięty, 59:23
-Ukończyć w regulaminowym czasie 3 ultramaratony - osiągnięty!

Pozdrawiam!