środa, 14 maja 2014

Dlaczego biegam?

Kiedy zaczynałam biegać, czyli około 5 lat temu, odpowiedź była prosta i oczywista: żeby schudnąć. Jak większość dziewczynek w moim wieku próbowałam się odchudzać, bo nie podobał mi się mój wygląd.
Ale tak naprawdę zaczęłam biegać (a właściwie zrobiłam duży krok w tym kierunku), bo w telewizji zobaczyłam reklamę. Serio. Zaczęłam biegać bo zobaczyłam reklamę (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało). Więc wygrzebałam z szuflady wszystkie moje oszczędności i od razu poleciałam do sklepu Nike'a, kupiłam pierwsze lepsze buty do biegania, które mi się spodobały i oczywiście system Nike+. Wtedy to działało na tej zasadzie, że pod wkładkę buta wkładało się takie jajeczko, które oni nazwali czujnikiem, a do mojego super prehistorycznego iPoda (chociaż wtedy jeszcze był nowy i świeży :)) był odbiornik, który jakimś magicznym sposobem łapał sygnały z czujnika i mierzył odległość, prędkość i te inne parametry, które za bardzo mnie nie obchodziły. Wtedy najważniejsze były kilometry i spalone KALORIE. To było takie niesamowite ;). Bo to się nie łączyło z żadną satelitą, nie miało GPS, a i tak wiedziało ile przebiegłam. Do dzisiaj nie wiem jak to działa.
W każdym razie tak sobie biegałam, raz częściej, raz rzadziej, raz z kuzynką, raz sama, ale nigdzie mnie to nie prowadziło. Czasami brałam udział w zawodach międzyszkolnych, w liceum co roku była to sztafeta 10x1000m, nawet nie znałam swoich wyników, ale pamiętam, że zdarzało nam się wygrywać :)
Aż w końcu, na początku drugiej klasy liceum pojawiła się myśl o półmaratonie... ponad 21 km to już było coś! Do tego trzeba się było jakoś konkretnie przygotować, co oznaczało więcej biegania i bardziej regularne treningi. Wybrałam krakowski Półmaraton Marzanny 2012, a właściwie to wybraliśmy, bo biegaliśmy razem z kuzynką P. i jej mężem P. (w skrócie P.P. :)). Miło wspominam ten czas. Razem z P.P. przemierzaliśmy kilometry rozmawiając, śmiejąc się i plotkując w spokojnym tempie konwersacyjnym. Najdłuższe wybieganie zrobiliśmy wtedy chyba na 17km, więc w dniu startu byłam trochę zdenerwowana i niepewna czy dam radę. Chociaż pamiętam, że powiedziałam wtedy, że "dotrę ma metę, choćbym się miała do niej doczołgać".
To był piękny marcowy dzień, słońce, 23 stopnie na termometrze...A dla mnie to był największy upał w jakim zdarzyło mi się biec aż do tamtej pory. Ludzie opalali się nad Wisłą (tak bardzo chciałam być na ich miejscu!), żar lał się z nieba i miałam wrażenie że wlokę się niemiłosiernie. I faktycznie tak było, bo do mety dobiegłam po 2 godzinach i 21 minutach. Nawet w pewnym momencie biegłam tak wolno (albo już szłam), że wyprzedziło mnie dwóch starszych panów krzycząc "Koleżanko! Ruchy, ruchy, bo wstyd!"
Na mecie z P. :) Widać zmęczenie na mojej twarzy (i pana który mnie wyprzedzał).

Następnego dnia byłam tak wycieńczona i "zakwaszona", że odstawiłam bieganie na pół miesiąca. Postanowiłam, że w przyszłym roku wystąpię jeszcze raz i tym razem przebiegnę cały dystans bez zatrzymania (w 2012 zrobiłam parę przerw na marsz). I tak przyszedł rok 2013, czekała mnie matura i najdłuższe wakacje w życiu. Ale najpierw półmaraton. 24 marca, -5 stopni i śnieg. No kurde! Szkoda, że zimniej się nie dało... Denerwowałam się jeszcze bardziej niż przed pierwszym, bo chciałam zrealizować moje postanowienie. Zamarzałam przez cały bieg, zdrętwiały mi palce u rąk (choć miałam rękawiczki). Ale biegłam, cały czas biegłam. Wtedy właśnie przekonałam się, co to znaczy, kiedy całe ciało mówi "stop, już koniec, zatrzymaj się, nie mam siły", a głowa mówi "biegnij". Dziwne uczucie.
W złotej pelerynie zwycięzcy :) (moje jedyne "normalne" zdjęcie z tego biegu)
Czas netto: 2:14:31. Całe 7 minut męki mniej :)
Co więc zrobiłam rok później? W międzyczasie w październiku dorwałam się Biegu Trzech Kopców i jak się później okazało byłam 5. w mojej kategorii wiekowej, co dało mi wielkiego kopa do działania. Na 2014 rok zaczął mi przyświecać inny cel (którego wynik opiszę już niebawem). Półmaraton to za mało. Chciałam przebiec cały MARATON. Kiedyś coś zarezerwowane tylko dla kosmitów, powoli stawało się realne i dla mnie. Rozpoczęłam więc półroczny plan treningowy przygotowujący początkujących biegaczy do pokonania królewskiego dystansu 42 km 195m.
Jednak ten skromny Półmaraton Marzanny nie dawał mi spokoju. Chciałam dać z siebie więcej, biec szybciej, nie być na samym końcu tego kolorowego tłumu. Pomyślałam: "poniżej dwóch godzin...tak, chcę przebiec poniżej dwóch godzin, mieć tzw. jedynkę z przodu". Godzina i 59 minut oznaczała pokonanie każdego kilometra o ok.40 sekund szybciej niż rok wcześniej. Trudne, ale do zrobienia, tak wtedy myślałam. W międzyczasie zgubiłam wtyczkę do mojego Nike+ i przez dwa miesiące kompletnie nie miałam pojęcia w jakim tempie biegam i ile w ogóle przebiegam, wszystko robiłam "na oko", według wcześniej wypracowanych schematów. I tak w swojej nieświadomości biegałam po prostu najszybciej na tyle, na ile pozwalał mi mój oddech. Im bliżej było 23 marca, tym bardziej w siebie nie wierzyłam. "Jak przebiegnę w 2:06 to też będzie ok...byle szybciej niż rok wcześniej" pomyślałam parę dni przed zawodami. Kupiłam Garmina i nowe buty, w których przebiegłam przed dniem startu może z 15km (czego się absolutnie nie robi! buty mają być sprawdzone). Zegarek przyszedł po 3 tygodniach od zamówienia i miałam okazję go założyć dopiero w dniu półmaratonu (na szczęście dostałam szybki kurs od P.P jak się tego używa). Na stronie internetowej Półmaratonu Marzanny znalazłam informację, że będą pacemakerzy z balonami biegnący na konkretne czasy. 1:59-balon czerwony. Nie spałam pół nocy, rano ledwo wepchnęłam w siebie śniadanie i na godzinę przed startem banana. Ręce tak mi się trzęsły, że numer startowy przypinała mi mama. Wyszliśmy z mieszkania, oczywiście zrobiliśmy cała sesję zdjęciową żeby uwiecznić te piękne chwile i pobiegłam truchtem w stronę Błoni, gdzie rozpoczynały się zawody. Krótka rozgrzewka, odszukanie wzrokiem czerwonego balona, wystrzał z pistoletu, dojście ze strefy startowej do linii pomiarów...
 

I poleciałam! Dosłownie. Nie wiem jakim cudem, ale cały czas trzymałam balona w zasięgu wzroku. Miałam małe kryzysy w okolicach 13-14 km, ale je przetrzymałam. Cieszyłam się biegiem, tak po prostu. Na metę dobiegłam z płaczem ze szczęścia i czasem 1:58:40! Przybiłam piątkę z czerwonym balonem i poszłam poprzytulać się z moimi kibicami :) Tym razem pobiłam siebie o 15 minut!
Eeeeee makarena ;)

Bieganie daje mi dużo radości, a po każdym treningu odczuwam ogarniający mnie spokój. No i czuję, że robię coś ze swoim życiem!

PS: Nawet próbuję namówić moich rodziców do biegania! Póki co, jeszcze się nie udało, ale pracuję nad tym. Tata poczynił już pierwszy krok i zakupił buty, koszulkę i spodenki. Jeszcze ani razu ich nie użył, ale i tak wierzę, że kiedyś to zrobi :)
PS2: Mój pierwszy maraton już 18 maja, za kilka dni! Nie mogę się doczekać :)

8 komentarzy:

  1. łaaaa! trzymam kciuki!!! :) ( a tego pana w żółtej koszulce dziwnym trafem niemal codziennie widuje, może mu nogę podstawię...? ;D )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha ;D niee, bo nie będę miała z kim się ścigać następnym razem :D

      Usuń
  2. Kasiula, w maratonie będziesz biegła z moim 73letnim wykładowcą haha :D POWODZENIA!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasia, a widziałaś już medal i koszulkę na 13 Cracovia Maraton? :D Jak Ci się podobają?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Medalu nie widziałam, ale koszulkę już mam! A ta mi się bardzo podoba, jak będzie ciepło to w niej wystartuję :)

      Usuń
  4. Brawo Kasia, będę czytał bloga na pewno!
    Na pewno nie będzie to twój ostatni maraton :)

    OdpowiedzUsuń