środa, 15 listopada 2023

Wyspiańska Połówka w Limanowej - relacja z biegu

Kilka dni po Magurskim Ultra poczułam pewien niedosyt. Ultrabieganie jest super, można powalczyć ze swoimi słabościami, pobyć w lesie wśród natury, pozmagać się z bólem i nauczyć się go akceptować, ale w ultra też trzeba być bardzo rozsądnym. Mam na myśli to, że nie można lecieć na łeb na szyję, tylko trzeba kalkulować i dobrze rozkładać siły. 

A ja potrzebowałam przyspieszyć, puścić nogi luzem i dać im pędzić przed siebie, tak nie za długo, bo chciałam się “zdrowo” zmęczyć, ale nie wyczerpać do zera. No i zdobyć trochę punktów w rankingu Rate My Trail, bo krótkie biegi idą mi zdecydowanie lepiej :D.

I tak myślałam sobie co mam z tym zrobić i nagle moja dłoń powędrowała do myszki i klawiatury, aby wpisać w wyszukiwarkę biegów jakiś krótszy, 15-20 kilometrowy bieg z rozsądnymi przewyższeniami, najlepiej w niedalekiej odległości od Krakowa. 

I znalazłam! Bieg o Breńskie Kierpce, 15 kilometrów długości, 650 m przewyższenia, godzinę dwadzieścia jazdy od domu, ideolo! Zachęcona od razu pobiegłam na stronę się zapisać, kliknęłam w formularz i… zobaczyłam, że limit miejsc został już wyczerpany, zapisy zakończone.

No więc szukałam dalej i natrafiłam na coś równie fajnego: Festiwal Biegów Górskich XRun w Limanowej. Beskid Wyspowy, ładna okolica, kilka biegów do wyboru. Sprawdziłam, czy jest coś dla mnie i się okazało, że oczywiście, że tak i to nawet półmaraton na 22 kilometry (;)) z 770 + m przewyższenia. Wyspiańska Połówka, bo tak nazywał się bieg, startowała w sobotę 19 sierpnia w Słopnicach.


Miałam więc ok. 1,5 tygodnia czasu na przygotowania, obmyślanie taktyki, trening, planowanie strategii żywieniowej i tak dalej. A tak serio, to po prostu cieszyłam się, że w niedalekiej przyszłości będę mogła znów stanąć na starcie i poczuć ten dreszczyk emocji, dodatkowo w pełni wypoczęta po wcześniejszych wojażach.

Stat był o 10 rano, więc mieliśmy sporo czasu, żeby się wyspać i dojechać na spokojnie z Krakowa, ale i tak nie obyło się bez stresu, bo najpierw nie mogliśmy znaleźć biura zawodów, a po odebraniu pakietu trzeba było pędzić na parking dla autobusów oddalony o 15 minut od biura, żeby dojechać na start, bo ten był na jakiejś górze daleko daleko.


No i dodatkowo było dosyć gorąco, jakieś 26 stopni w cieniu, a miało być coraz cieplej. I tu popełniłam pierwszy tego dnia błąd zabierając ze sobą tylko jednego półlitrowego soft-flaska, zamiast dwulitrowego plecaka z wodą. Chciałam pobiec szybko, więc nie brałam ani kijów, ani plecaka, bo te dwie rzeczy owszem pomagają, ale są też dodatkowym obciążeniem. Myślałam, że flask mi wystarczy, że nie będę dużo pić i jakoś dam radę, zagryzę zęby i będę cisnąć. 

No i pocisnęłam od samego startu. Pierwsze dwa kilometry były płaskie i z górki, więc poleciałam je po 4:56 i 4:44 min/km, i to był jedyny moment, kiedy można było biec tak szybko dłuższy czas. Na zbiegach czuję się całkiem pewnie, zwłaszcza gdy nogi są jeszcze świeże, więc mogłam wyprzedzać innych biegaczy gdy była taka możliwość. Następnie zaczął się podbieg i postanowiłam sobie, że będę jak najdłużej truchtać, żeby nie przechodzić do marszu, ale jednak miejscami miał on tak duże nachylenie, że musiałam go pokonywać marszobiegiem. I wtedy też zauważyłam, że wcale nie jestem dobra w podchodzeniu pod górę, tak jak mi się wcześniej wydawało. Mimo że szłam najszybciej jak mogłam, wręcz wypruwałam sobie flaki, to inni i tak mnie wyprzedzali. Nie miałam wyjścia i chcąc jako tako utrzymać tempo, musiałam próbować podbiegać pod tę górę. 

Po 3 kilometrze nastąpił skręt w prawo i po przejściu przez łąkę praktycznie zderzyliśmy się z pionową ścianą. Dosłownie tak wyglądało podejście, które właśnie się pojawiło. Na niecałym kilometrze było prawie 300 m przewyższenia (cały bieg miał 900 m przewyższeń wg mojego zegarka), szliśmy środkiem lasu, tam właściwie nie było żadnego szlaku, tylko wspinaliśmy się po zboczu pełnym paproci, korzeni, luźnej ziemi i gliny.

fot. Michał Buczyński

Moje tempo oczywiście spadło, ale najważniejszym celem w tamtym momencie było przeżyć i nie zejść na zawał. To podejście trwało całą nieskończoność, wdrapanie się na szczyt zajęło mi ponad 21 minut (przypominam, niecały kilometr! :D) i jak tak szłam sobie chwilę po szczycie, to nagle spomiędzy drzew wyrosła wieża widokowa. 

“To już? To Modyń?” Byłam trochę w szoku (mimo że przed startem studiowałam mapę i wiedziałam, że będziemy wbiegać na tę górę), to i tak zaskoczyło mnie, że tam jest TAKIE podejście. 

Więc minęły już 4 kilometry trasy, a ja właśnie zorientowałam się, że może mi się skończyć woda zanim dotrę do punktu odżywczego, który miał być przed 9 kilometrem. A co potem? 13 kilometrów w upale z jednym małym flaskiem? Wolałam nawet nie myśleć, stwierdziłam, że coś się ogarnie, jakoś to będzie…

Następne 3 kilometry były całkiem fajnym wygodnym zbiegiem, znowu mogłam choć na chwilę przyspieszyć do 5:20-5:00, bo pojawił się nawet kawałek asfaltu. 

Dobiegliśmy do wsi Wierzyka, gdzie zaczęło się kolejne podejście pod górkę. Choć było dosyć strome, to dzięki drzewom, które chroniły od słońca, można było je pokonać bez większych problemów. Po krótkim zbiegu dotarliśmy do punktu odżywczego przy Przełęczy pod Ostrą.

Byłam niesamowicie spragniona, mój flask był pusty, więc poprosiłam o napełnienie wodą z cytryną i wypiłam go całego od razu na punkcie. Ponownie napełniłam naczynie, tym razem zwykłą wodą i poleciałam dalej.

Na podejściu pod Ostrą spotkałam wielu turystów, praktycznie wszyscy życzyli mi powodzenia, a jeden starszy pan polecił mi pić dużo wody. Ja z chęcią piłabym dużo wody, ale musiałam jednocześnie ją oszczędzać, bo bałam się, że zaraz się skończy.

I tak biegłam sobie szczytami, wokół mnie było już niewielu biegaczy, więc nastąpił moment, kiedy trzeba było bardziej uważać na oznaczenia trasy, żeby się nie zgubić. Postanowiłam sobie, że będę biegła każdy możliwy do biegu odcinek, nawet jak mi się nie będzie już chciało (co się zdarzało oczywiście bardzo często, np. na wypłaszczeniach). Na szczęście od tego momentu było bardzo dużo zbiegów, ale mimo prób oszczędzania wody, na 12 km już nie miałam nawet połowy flaska. 

Przy przekraczaniu mikroskopijnego strumienia podjęłam decyzję, że nie mam innego wyjścia i muszę się ratować wodą z rzeczki. To był bardzo płytki strumień, ale woda wydawała się czysta, więc spróbowałam nalać cokolwiek. Nie było to super łatwe, ale dało się! Woda była tak niesamowicie przyjemna i zimna, byłam uratowana! Wypiłam ile mogłam przy tym strumieniu, nalałam ile się dało do flaska i pobiegłam dalej. 

Chociaż biegiem raczej tego nie można było nazwać, bo nastąpiło dwukilometrowe podejście pod Golców. Minęły już ponad 2 godziny biegu, ja byłam na ok. 15 kilometrze i próbowałam zgadywać, ile czasu może mi zająć pokonanie reszty trasy. Czy będzie po drodze jeszcze jakiś strumień? Czy wystarczy mi wody? Czy wystarczy mi sił? Żeby odwrócić myśli zajęłam się podziwianiem widoków, robieniem selfie i oglądaniem działek na sprzedaż. Btw. była tam całkiem fajna okolica do zamieszkania.

Po drodze wyprzedziły mnie 2 osoby z mojego dystansu (w tym samym czasie odbywały się jeszcze inne biegi, m.in. 50 i 38 km), miały zadziwiająco dużo sił i szybkie tempo jak na ten etap wyścigu, trochę im zazdrościłam, ale zajęłam się swoim biegiem. Byłam ciekawa jak mi idzie. Czy jestem gdzieś z przodu, czy jak zwykle ostatnio z tyłu? Jak tam sytuacja w mojej kategorii wiekowej? Nie spodziewałam się miejsca na podium, ale może jakieś 5 miejsce udałoby się trafić?

Wdrapałam się na Golców, ostatni tego dnia szczyt i zaczął się zbieg, właściwie można by go nazwać już zbiegiem do mety, ale miał ponad 6 kilometrów. Jakoś dawałam radę biec, mimo że było mi już źle, czułam się zmęczona, przegrzana i odwodniona. Ale było już tak niedaleko. 

Biegliśmy przez osiedle ładnych domków, potem dotarłam do wolontariuszki, która wskazała mi drogę dalej przez ulicę w dół, przez łąki i do lasu.

Po drodze złapałam gdzieś kolejny strumień, który znajdował się w takim jakby wąwozie w środku lasu, tam mogłam z ulgą uzupełnić zapasy. Napiłam się, nalałam wody prawie do pełna i chciałam iść dalej, ale nagle zorientowałam się, że nie wiem, gdzie mam iść. Byłam na brzegu strumienia, ale tasiemki widziałam tylko za sobą, przed sobą nie widziałam nic, żadnych znaków. Ale spokojnie, wdech, wydech, skoro widziałam taśmy, to gdzieś musi być dalej droga. Straciłam kilka minut w tym miejscu, parę razy pokrążyłam tam i z powrotem, ale w końcu udało mi się znaleźć trasę. Okazało się, że trzeba było przekroczyć strumień i przedrzeć się przez krzaki, a tam dalej była już oznaczona dróżka. 

Był już 18,5 km, miałam 2h i 50 min na zegarku. Doskwierał mi upał i już bardzo chciałam się znaleźć na mecie. Wiedziałam, że już naprawdę jest niedaleko, jakieś 3 i pół kilometra, głównie z górki albo po płaskim, wmawiałam sobie, że dam radę i że mam się nie zatrzymywać. I tak mimo wszystko musiałam pokonywać tę trasę marszobiegem, bo nie dawałam rady biec cały czas, ale wiedziałam też, że im krócej będę maszerować, tym szybciej dotrę do końca, będę mogła się położyć i wypić całą butelkę wody.

Dotarłam już właściwie do miasta, do Limanowej, gdzie była meta. Wolontariusze zatrzymali samochody na ruchliwej ulicy, żebym mogła przejść i przebiegłam do Parku Miejskiego, wzdłuż którego ciągnęła się ostatnia prosta, ostatni kilometr zawodów. Biegłam ile sił w nogach, przyspieszyłam już prawie do 5:00, byleby tylko jak najszybciej dotrzeć na metę i ona w końcu tam była!

Czas: 3:20:13, miejsce 45 na 100 osób open, 7 na 31 wśród kobiet i 2 w kategorii wiekowej na 6 startujących dziewczyn (o czym dowiedziałam się później, jak już wróciliśmy do Krakowa, więc nie odebrałam dyplomu i nie mam zdjęcia na podium :D). Jaka to była dla mnie ulga! Wyduldałam całą butelkę wody, przebrałam się w czyste ciuchy i poszliśmy z Erykiem na zasłużony obiad. 

Miła to była odmiana od wcześniejszych całodziennych biegów, tym razem nie zamykałam stawki, okazało się, że byłam w pierwszej połowie biegaczy. Nawet portal Rate My Trail uznał, że to mój najlepszy bieg trailowy w karierze i dostałam za niego ponad 500 punktów (zazwyczaj dostawałam tak 350-480).

Pozdrawiam!

1 komentarz: