czwartek, 9 maja 2024

20. Krakowski Półmaraton Marzanny - relacja

Ach ten Półmaraton Marzanny… Od niego wszystko się zaczęło i od niego zawsze się zaczyna. Chociaż wcześniej tego roku startowałam już w 4 biegach (3 razy w GPK i raz w Biegu Kobiet), to i tak wiosenny półmaraton to dla mnie rozpoczęcie sezonu startowego na dobre.

Przygotowywałam się do niego od początku stycznia, przeżyłam równe 12 tygodni z planem treningowym od Grega z Garmina. Drugiego stycznia gdy wybierałam ten plan, chciałam żeby w końcu coś ruszyło, chciałam postawić sobie cel, który będzie dla mnie ekscytujący, ale jednocześnie możliwy do zrealizowania, tak żebym nie poddała się, gdy poczuję, że coś nie idzie po mojej myśli. W sumie to był książkowy przykład wyznaczenia celu metodą SMART. Zaznaczyłam, że chcę aby plan przygotowywał mnie na wynik 1:44, co oznaczało tempo 4:56 min//km przez 21 km.

To był mój plan A - półmaraton w 1:44-1:45. Planem B było złamać 1:50, bo przez dwa poprzednie lata mi się to nie udawało, więc chociaż to byłoby super zrobić. Planu C nie było.

W sobotę dzień wcześniej wybraliśmy pakiet, żeby przed samym startem nie stresować się kolejkami w biurze zawodów i przy okazji spotkaliśmy wesołą rodzinkę Małgi i Michała. Okazało się, że Michał będzie pierwsze 10 km biegł po 5:00 min/km, a ja miałam podobny pomysł, więc mogliśmy zacząć wspólnie.

Byłam podekscytowana tym startem. Wiedziałam, że trenowałam uczciwie i sumiennie i właściwie byłam pewna, że to się uda. Mimo że na treningach tempo 5:00 min/km było dla mnie ciężkie do utrzymania nawet przez pół godziny, to czułam podskórnie, że na dzień startu trafi się ten “dzień konia”, w pozytywnym znaczeniu tego wyrażenia.

Przyjechaliśmy na Cichy Kącik prawie godzinę wcześniej, co rzadko mi się zdarza, bo zazwyczaj jesteśmy tak “na styk”. I ten wczesny przyjazd to chyba był błąd, bo było strasznie zimno, padał deszcz, niekiedy nawet śnieg, a do tego wiał dość mocny wiatr. Dla mnie to są wręcz idealne warunki do biegania, więc tego się nie bałam, ale czekanie było dość nieprzyjemne. Chciałam skorzystać z tojków i zacząć się rozgrzewać. Pierwszy raz zrobiłam też jedną rzecz, której jeszcze nie próbowałam, a mianowicie 20 min przed startem zjadłam żel energetyczny. Zazwyczaj jem je już w trakcie biegu, ale widziałam to u niektórych pro biegaczy, więc też postanowiłam spróbować.

10 minut do startu z niechęcią ściągnęłam ciepłe ciuchy i weszłam do strefy. Ustawiłam się mniej więcej w połowie odległości między balonami na 1:39 a tymi na 1:49. Zaraz koło mnie pojawił się też Michał. Pożegnałam się z moimi kibicami: Erykiem, Tatą i Davem, i punkt 11:00 ruszyliśmy.

Byłam szczęśliwa i zmarznięta, ledwo mogłam ruszać palcami u rąk, ale to było w porządku, bo ja nie lubię się zbytnio przegrzewać w trakcie biegu i lepsze dla mojej szybkości jest, aby było mi zimniej niż cieplej.

Pierwszy kilometr był z wiatrem wzdłuż Alei 3 Maja na błoniach, działała jeszcze adrenalina, a ja zaczynałam się już rozluźniać i wprowadzać w biegowy trans. Na tarczy zegarka miałam ustawione tylko kilometry, które zostały do końca, więc startowałam od 21,1km i odliczało się w dół. Co kilometr zegarek podawał mi czas ostatniego kilometra, więc tak naprawdę nie kontrolowałam na bieżąco tempa, z którym biegłam, patrzyłam tylko na Michała, sprawdzając czy jest gdzieś w pobliżu, ale głównie biegłam na samopoczucie. 

I to było dla mnie super dziwne, gdy pierwsze kilometry mijały po ok. 4:56-4:58 min/km, a ja odczuwałam je jakby to był zwykły trucht. To był dla mnie dobry znak, bo wiedziałam, że im dłużej będę biegła w komforcie, tym mniej będę cierpieć i walczyć, a byłam świadoma, że ta walka prędzej czy później się zacznie, bo ona zawsze jest. Tylko czasem się zaczyna na 18, a czasem już na 10 kilometrze.

Ze względu na remonty w Krakowie, trasa była trochę inna niż zwykle, m.in nie biegliśmy przez Most Zwierzyniecki, za to pobiegliśmy pod mostem Kotlarskim i dalej po bulwarze Kurlandzkim prawie pod most Ofiar Dąbia. Tam była zawrotka i mogliśmy oglądać biegaczy z naprzeciwka. Ja to uwielbiam, bo po pierwsze, widzę ilu facetów wyprzedziłam (:D), a po drugie, mogę czymś zająć myśli i na przykład wyglądać, czy gdzieś tam nie widzę mojej mamy. Ale mimo tylu nawrotek i mijanek z innymi biegaczami, przez całą trasę nie udało mi się jej spotkać.

Na 7 kilometrze zjadłam żel, drugi przewidziałam na 14 kilometr. Nie chciało mi się też za bardzo pić, ale z rozsądku brałam kubeczek na każdym punkcie z wodą, bo lepiej dmuchać na zimne. Uwielbiam wolontariuszy w Krakowie, naprawdę to z jakim entuzjazmem potrafią podawać kubki z wodą i banany jest wspaniałe.

Chciałam się też pochwalić refleksem, bo jak był ok. 9-10 km, to jednemu panu przede mną wypadł mały bidon z pasa gdy próbował się posilić i udało mi się go złapać i podnieść w biegu i mu oddać. 

Pierwsza połowa trasy była z wiatrem, wtedy wiadomo, biegnie się super wygodnie, nie trzeba się męczyć i jest miło. Trochę się bałam, że jak zawrócimy i zaczniemy biec pod wiatr, to moja dobra passa się skończy, ale o dziwo tak się nie stało. Dalej miałam siłę i wcale nie zwolniłam. Michał znikł mi z pola widzenia na jakieś 2 km, bo pognał do przodu, ale gdy przebiegliśmy Mostem Kotlarskim na drugą stronę Wisły i biegliśmy nowym świeżo wyasfaltowanym bulwarem, to zaczęłam go doganiać. Widziałam, że walczy z tym wiatrem, tak jak i inni biegacze wokół. Ja miałam w sobie dużo siły i chciałam przyspieszyć, ale rozsądek podpowiadał mi, że jeszcze nie czas na to. Dopiero przecież był 13 km. Ale na moim zegarku pokazywało, że jeszcze tylko 8 do końca, więc przebierałam nóżkami z nadzieją, że takie samopoczucie zostanie jak najdłużej. Jeśli czuję się dobrze na 10 kilometrze to dobry znak. Jeśli czuję, że chcę przyspieszać na 12-13 km, to bardzo dobry znak. W przeszłości zwykle to był moment, gdy zaczynał się mój kryzys, a teraz o żadnym kryzysie nawet nie myślałam. Biegło mi się naprawdę przyjemnie, chciałam, żeby ten bieg trwał i trwał. Świeciło słońce, był lekki wiatr, gdzieniegdzie stali kibice, było ciepło.

Dopiero jak zaczęliśmy wbiegać pod Wawel czyli ok. 15 km, to poczułam lekkie zmęczenie, ale nie było ono aż tak przytłaczające, żebym musiała zwalniać. Pomyślałam wtedy, że teraz właśnie zaczyna się mój bieg, od teraz będę musiała troszkę powalczyć. Obieglismy Wawel dookoła i tam był kolejny punkt z wodą. 

Kilometr wcześniej zjadłam żel i miałam nadzieję, że energia z niego zdąży do mnie dotrzeć na ostatnie minuty biegu. Zbiegliśmy na bulwary i zostało ostatnie 5 km. To tylko 5 km, co to jest! To tylko jeden Parkrun! No tylko że ja miałam już ponad trzy takie Parkruny w nogach i chciałam te ostatnie kilometry polecieć tym samym lub szybszym tempem. 

Wiatr wiał w twarz, zaraz mieliśmy dobiec na Salwator, więc zaczęła się droga pod górkę, a potem przez remontowaną ulicę i miejscami po kamieniach. Moje tempo nieznacznie spadło, ale zaraz potem na ulicy Kasztelańskiej, która prowadziła nas na Błonia, byłam w stanie powrócić do ok. 5:00 min/km. 

Wybiegliśmy na ul. Focha przy błoniach. Uwielbiam to, że stamtąd już było widać metę hen hen daleko, co z jednej strony było demotywujące, bo widać JAK TO JEST DALEKO, ale ja wtedy o tym nie myślałam. Zaczęłam stawiać przed sobą małe zadania. Dobiec do nawrotki, bo tam przestanie wiać wiatr i zacznie grać na moją korzyść. Potem odpocząć na długiej prostej z wiatrem. Potem rura do mety na ostatnim odcinku na 3 Maja. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy z pogodą, bo gdy wcześniej świeciło słońce, to w dosłownie 10 minut nadciągnęły ciemne chmury i wyglądało jakby miał nastąpić jakiś armagedon. Wiatr szalał naprawdę potężnie, zaczęło kropić deszczem, a potem śniego-gradem.

Na 20 km przy zakręcie był ostatni punkt odżywczy i wolontariuszki zagrzewały nas do walki. Było im zimno i targało je porywami wiatru, ale nie poddawały się i dzielnie trzymały kubki z wodą.

Wzięłam jeden kubek, podziękowałam i zawróciłam na zakręcie w stronę mety. I w tamtym momencie potężny podmuch wiatru prawie zatrzymał mnie w miejscu, taka to była siła. Został ostatni kilometr. Metę było widać na końcu tej strasznie długiej prostej, ale nie dało się patrzeć przed siebie.

jestem na zdjęciu tam z tyłu! fot. Krzysztof Porębski

Musiałam biec z głową w dół, bo jak tylko uniosłam twarz, to od razu dostawałam w oczy śniego-gradem. Siłą rzeczy musiałam zwolnić, mimo że przebierałam nogami z całych sił. Jakieś 100m przed metą stał mój tata i zrobił mi zdjęcia, zaraz potem był Eryk z Davem, a mi udało się trochę przyspieszyć i w końcu wpaść na metę. 21 kilometr był najwolniejszy ze wszystkich, 5:05 min/km, przez to ostateczny wynik to 1:45:07. Z jednej strony jestem super zadowolona, bo wszystko poszło tak jak miało pójść, bez wielkiego cierpienia, a właściwie z uśmiechem na twarzy przez prawie cały dystans, ale z drugiej moje biegowe serce żałuje tych 8 sekund, które dałyby wynik 1:44.

Mimo wszystko bardzo się cieszę, że powoli wracam do mojej życiowej formy, bo jest to mój drugi najlepszy półmaraton w życiu i najlepszy wynik od 6 lat. I znowu to powiem, bo zawsze mnie to dziwi w moim przypadku - systematyczny trening NAPRAWDĘ daje rezultaty. Tylko trzeba czasu i trzeba nie odpuszczać. I przeczekać te najgorsze momenty i wierzyć, że się uda. 

Pozdrawiam!