czwartek, 3 sierpnia 2023

Krakowski Igrzyskowy Bieg Nocny - relacja

 Post ten napisałam zaraz po biegu - czyli po 22 kwietnia, ale wrzucam dopiero teraz. Czemu? Sama nie wiem. Ciągle siedzi we mnie chęć zrobienia wszystkiego idealnie, dlatego często odkładam różne rzeczy na później i w rezultacie czasem nigdy nie wychodzą na światło dzienne. Ale stwierdziłam, że skoro post już jest napisany, to czemu go nie wrzucić (nawet jeśli minęło ponad 3 miesiące…)?

To takie miłe uczucie powoli wracać do szybszego biegania. Wiem, że jeszcze jestem daleko od tego, co było kiedyś, ale dzięki systematycznej pracy powoli zwiększam swoje możliwości.

W tym roku postanowiłam pomieszać starty w biegach krótszych i dłuższych, pobawić się trochę tym bieganiem, dlatego w kwietniu zamiast maratonu wybrałam Bieg Nocny na 10 km.

Ja lubię biegać wieczorami, ale cały dzień czekania na ten późny start był ciężki psychicznie. Ja już chciałam biec, chciałam się męczyć, już chciałam rozpocząć tę walkę!

Miałam plan (i nadzieję), żeby złamać 50 minut, co oznaczało utrzymanie średniego tempa lekko poniżej 5:00min/km. W Igrzyskowym Biegu Nocnym nie było ustalonych stref startowych, takich jak na półmaratonie czy maratonie, więc ciężko było ocenić, w jakim miejscu na starcie się ustawić, żeby zacząć swoim tempem, ale jednocześnie nie przeszkadzać szybszym biegaczom. I chyba niewiele osób o tym pomyślało, bo cała masa “truchtaczy” ustawiła się bardziej z przodu, co spowodowało zator na początku biegu. Podczas pierwszego kilometra było bardzo tłoczno i mimo tego, że było z górki, to nie dałam rady przyspieszyć, a raczej musiałam hamować i robić slalom, żeby wyprzedzać. Mnie trochę stresują i irytują takie sytuacje, ale niestety tak już jest na dużych imprezach. 

Na szczęście po 1,5 km sytuacja się ustabilizowała, wyprzedziłam kogo miałam wyprzedzić i zaraz za mostem Dębnickim dobiegłam do grupy “z moim tempem”. Biegłam spokojnie, starałam się nie szarpać, trzymać równe tempo i trochę opanować oddech. Pierwsze 4 km były całkiem przyjemne, płaskie i z górki, ale wiedziałam, że to jest ta łatwiejsza część trasy i potem dopiero się zacznie. A później nastąpił podbieg na kładkę Bernatka, przebiegliśmy z powrotem na lewą stronę Wisły i od tego momentu już co chwilę były jakieś podbiegi. 

Na 5 km był punkt z wodą i po nim zdałam sobie sprawę, że przetrwałam już połowę. Było super, czułam się dobrze i miałam nadzieję, że tak już zostanie i dzięki temu wytrzymam to tempo. Niestety kryzys miał nadejść już niebawem. Cały 6 i 7 km były pod górę i mimo że jestem obeznana z podbiegami, które mam na co dzień trenując na Ruczaju, to musiałam zwolnić i tam właśnie zaczęły się moje udręki. Wiedziałam, że w okolicach 7 km będzie kibicował mi Eryk, więc wypatrywałam go w tłumie i gdy w końcu go zobaczyłam na 7,5 km, to zorientowałam się, że on mnie nie widzi (a umawialiśmy się, że jak go minę, to będzie mógł podejść spokojnie na metę). Na szczęście byłam po dobrej stronie ulicy i mogłam podbiec i dać mu znać, że ja już jestem. Jak minęłam znacznik 7 km, to pomyślałam, że jeszcze tylko 3 km - to mniej niż 15 minut. Przecież na spokojnie wytrzymam 15 minut. Ale właśnie te kilkanaście minut trwały chyba z godzinę. Dosłownie ten bieg nie chciał się skończyć, a moje siły były już na wyczerpaniu. 

Przed biegiem sprawdzałam trasę i wydawało mi się, że obiegniemy całe planty dookoła, ale w trakcie biegu niespodziewanie skręciliśmy w stronę Rynku. I wtedy ja już zgłupiałam. Był 8 km i zaraz przebiegliśmy przez Rynek, ale przecież na Rynku miała być meta. Tylko ja nie ogarnęłam z której strony Rynku jestem, bo biegłam jak w transie, nie chciałam rozglądać się na boki, skupiłam się na tym, żeby wytrzymać to tempo i żeby nie zwolnić. Potem znów wybiegliśmy na Planty i ja już kompletnie nie wiedziałam gdzie jestem, w ogóle myślałam, że jestem po wschodniej stronie, ale jakimś cudem znaleźliśmy się pod Wawelem, czyli biegliśmy po tej zachodniej stronie. Na zegarku miałam 9,2 km i 45:00 minut - musiałam zdążyć, to mogło się udać. Na moje nieszczęście ostatni kilometr był cały czas pod górkę, więc ciężko było rozwinąć prędkość, ale starałam się robić wszystko co mogłam. Już bolał mnie brzuch, nogi, ręce i płuca, ale chciałam dobiec poniżej tych 50 minut. 

Mój zegarek piknął 10 km gdy miałam 48:30, ale do mety było jeszcze 200 m. Przyspieszyłam ile miałam sił w nogach i już trochę się słaniając przekroczyłam linię mety.


fot. Datasport

Myślałam, że zaraz zwymiotuję albo zemdleję, jedno z dwóch. Inni ludzie kładli się na podłodze, a ja chciałam utrzymać się w pionie, pójść po medal, wodę i złotą pelerynę. Nie ściągałam jej aż do powrotu do mieszkania.

Czułam, że dałam z siebie 100% tego dnia, że wykorzystałam wszystko co miałam w zanadrzu. Trochę musiałam powalczyć, ale ostatecznie nie odpuściłam gdy zrobiło się trudniej i w rezultacie udało mi się zrealizować zakładany cel.

Pozdrawiam!

wtorek, 1 sierpnia 2023

Niezniszczalny Raróg - relacja z ultramaratonu Ultrabies

Minęło już trochę czasu po biegu, zdążyłam ochłonąć, zregenerować się i nabrać ochoty na bieganie. Pisałam tę relację przez 2 miesiące… więc jest trochę przydługa (w sumie tak jak ultra), ale mam nadzieję, że choć trochę oddałam emocje i atmosferę tych zawodów.

6 maja 2023 wzięłam udział w biegu Niezniszczalny Raróg na 65 km, który odbywał się w ramach Ultrabiesa. Start był w Bóbrce nad Jeziorem Myczkowskim, a meta w Dołżycy koło Cisnej.


W tej relacji będzie wiele zdjęć, bo trasa była tak urocza, że nie mogłam powstrzymać się od ich robienia, ale chcę też napisać trochę o moich przemyśleniach w trakcie pokonywania kolejnych kilometrów, więc jeśli chcecie dowiedzieć się, jak to się stało, że przeżyłam ten bieg i przy okazji zdobyłam pierwsze miejsce w klasyfikacji wiekowej, to zapraszam do czytania dalej 🙂

fot. Manuel Uribe

Przed biegiem byłam nastawiona super pozytywnie. Nie biegłam tak długiego dystansu od ok. 4 lat, ostatni raz we wrześniu 2019 roku, więc już dawno zdążyłam zapomnieć z jakim bólem i zmęczeniem się to wiąże. I chyba dobrze, bo nie stresowałam się przed startem, byłam nastawiona po prostu na dłuższą wycieczkę po Bieszczadach.

Wbrew pozorom branie udziału w takich zawodach jest znacznym wyzwaniem logistycznym, zwłaszcza kiedy start i meta są oddalone od siebie o 50 km, więc bez pomocy innych osób pewnie bym tego nie ogarnęła. Dodatkowo niestety ja lubię pospać do późna i nie zasnę wcześniej niż o północy, co powoduje małe komplikacje, kiedy start jest o 6 rano. Dlatego postanowiliśmy z moim mężem, że spróbujemy zatrzymać się jak najbliżej okolic startu, żebym nie musiała wstawać przed 4 w nocy i jechać busem z Cisnej, ale mogła wyspać się aż do 5. I udało się nam znaleźć miejsce zaraz przy Kamieniołomie Bóbrka, gdzie odbywał się start, dosłownie widziałam go z okna pensjonatu, więc była to dla mnie znaczna ulga.

Dodatkowym udogodnieniem dla mnie było to, że moi rodzice ostatnio lubią jeździć na biegi w charakterze wolontariuszy. Na Ultrabiesie razem z ekipą mieleckiego biegu Lovelas pomagali biegaczom na punkcie w Łopience - który dla uczestników Niezniszczalnego Raroga był na 49 kilometrze.

Bieg w głowie podzieliłam sobie na 5 części: pierwsza od startu do pierwszego punktu odżywczego w Polańczyku (ok 22 km), druga część od Polańczyka do punktu w Górzance na 35 km (ok. 13 km długości), trzecia od Górzanki do Łopienki na 49 km (ok. 14 km), czwarta od Łopienki do Cisnej na 59 km (ok. 10 km) i piąta od Cisnej do mety (ok. 6 km) - kilometry wypisane przeze mnie nie pokrywają się w 100% z grafiką poniżej, bo nie zgadzały się w rzeczywistości :D.

grafika ze strony ultrabies.pl

Część pierwsza:

Na start ubrałam się trochę za ciepło, bo myślałam, że rześkość poranka spowoduje, że zmarznę, a rozgrzałam się już na pierwszych stu metrach, bo trasa prowadziła pod górę. Większość osób biegła, ale ja wiedziałam, że w moim przypadku taki bieg na pierwszych kilometrach będzie tylko dla picu, a potem i tak większość osób mnie wyprzedzi, więc po prostu oszczędzałam siły. Jak tylko dotarliśmy na punkt widokowy, zatrzymałam się i ściągnęłam kurtkę i buffa. Chciałam to zrobić w biegu, ale przez kije było to zbyt trudne, więc stwierdziłam, że zrobię to szybciej zatrzymując się. Gdybym miała to zrobić w ruchu, to zajęłoby mi zdecydowanie więcej czasu i musiałabym się nieźle nagimnastykować. A na ultra najważniejsze jest oszczędzanie sił!

Tak naprawdę zostałam z tyłu już na początku biegu, bo myśl o oszczędzaniu sił cały czas była w mojej głowie. Nie chciałam przeszarżować i potem żałować, a tak przynajmniej nie miałam poczucia, że za szybko zaczęłam. Pierwsze 14 km biegu było dookoła Jeziora Myczkowskiego i ok. 4 kilometra przebiegliśmy przez zaporę wodną w Myczkowcach. 


Następne kilometry pokonywaliśmy w pachnącym czosnkiem niedźwiedzim uroczym zielonym lesie.

Ok.11 km przebiegliśmy pod Największym Sercem W Bieszczadach, czyli miejscem, które widzieliśmy przed startem z drugiej strony jeziora. Jest to wielkie serce z krzewów posadzone na stokach Suchego Berda, utworzone przez męża dla jego zmarłej żony, z którą planowali otworzyć hotel właśnie w tamtym miejscu.


Gdy przebiegaliśmy przez osiedle domków w miejscowości Zabrodzie, czekały na nas wesołe panie ze stołem z ciasteczkami, owocami, herbatą, kawą i wodą. Dla mnie to jest niesamowite, że chciało im się wstać tak wcześnie w sobotę (było tuż po 7:30 rano) i kibicować biegaczom tak entuzjastycznie.

Następnie dotarliśmy do miejsca, gdzie remontowana jest droga i most nad Sanem, więc w powietrzu unosiło się sporo kurzu. Na szczęście nie było dużego ruchu samochodowego i mogliśmy spokojnie przebiec na drugą stronę rzeki. 

Potem strażacy pokierowali nas w dalszą drogę “tam przy płocie i dalej w górę strumienia”. Ścieżka zrobiła się błotnista, akurat przemierzaliśmy przez połać czosnku niedźwiedziego, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie trzeba było przejść przez strumień, co oznaczało niestety zanurzenie butów po kostki. Widziałam, że moi współbiegacze też nie byli z tego powodu zadowoleni, bo zazwyczaj mokre stopy zwiastują problemy, ale nie było innego wyjścia - trzeba było przejść przez tę wodę. Po wyjściu z rzeki było jeszcze gorzej, bo musieliśmy wdrapać się pod prawie pionowe zbocze i zrobił się lekki korek, bo wiele osób miało z tym trudności. Ja dzięki moim wspaniałym butom z agresywnym bieżnikiem jakoś sobie poradziłam, ale gdybym miała buty na asfalt, to nie obyłoby się bez chodzenia na czworakach. 

Po kilkuminutowej wspinaczce i przedzieraniu się przez krzaki wyszliśmy na polną drogę i osiedle domków. Strażacy poprowadzili nas przez ulice, a niedaleko czekała na nas duża atrakcja, czyli Zapora Wodna w Solinie. Był to ok. 16 kilometr.

Podbiegłam do barierek po lewej, a potem po prawej stronie drogi i w sumie obie były dla mnie równie przerażające. Po lewej potężna toń wody o głębokości ok. 60 m (sprawdziłam na Wikipedii), a z drugiej strony 80 metrowa przepaść. Nad zaporą od niedawna kursuje kolejka gondolowa, ale ze względu na wczesna porę (ok. 8:15 rano) była jeszcze nieczynna. 

Ogólnie ulice miasteczka były o tej porze puste, powoli wszystko budziło się do życia, sklepikarze przygotowywali stragany, a na spacer wychodzili pierwsi turyści. Ja witałam się praktycznie z każdą osobą, którą spotkałam na trasie, bo było ich póki co naprawdę mało. Gdy biegliśmy główną ulicą Soliny, na chodniku stał Pan Parkingowy i powiedział, że nudziło mu się, więc liczył mijających go biegaczy, a ja jestem 65 osobą z kolei. Życzył mi powodzenia w dalszej drodze i zdrowia. 

Biegliśmy wiąż nad brzegiem Jeziora Solińskiego, na zegarku wybił już 21 kilometr, co w mojej głowie oznaczało zaliczenie dystansu półmaratonu. To oznaczało też, że zbliżamy się do pierwszego punktu odżywczego. 

Na razie nie pisałam o moim odżywianiu w trakcie, ale do tego momentu starałam się przynajmniej raz na godzinę zjeść żel. Trenowałam żywienie przed startem i miałam nadzieję, że mój żołądek wytrzyma te zawody. I powiem już z wyprzedzeniem, że to był mój jedyny ultra bieg, na którym nie miałam żadnych problemów żołądkowych. Nie bolał mnie brzuch, nie było mi niedobrze, mogłam bez problemu przyjmować żywność i płyny. Pamiętam jak na moim pierwszym ultra pod koniec biegu już nie mogłam patrzeć na jedzenie, a tutaj wręcz wchłaniałam różne rzeczy na każdym punkcie, zarówno słone i słodkie, kanapki, zupy, ciastka, owoce, ogólnie mogłam zjeść wszystko, na co miałam ochotę. Bardzo się z tego cieszyłam, bo problemy żołądkowe mogą niestety skutecznie utrudnić start, a brak dostarczania energii przyspiesza i maksymalizuje zmęczenie. 

Więc dobiegliśmy do punktu odżywczego, wypiłam szklankę coli, zjadłam ciasteczko i skusiłam się też na zupę dyniową. Poprosiłam o uzupełnienie wody w moim bukłaku, sprawdziłam czy mam wszystko ze sobą i pobiegłam dalej.

Część druga:

Panowie strażacy pokierowali mnie przez Polańczyk i dalej w górę na łąki i lasy. W sumie niewiele pamiętam z tej części. Starałam się poruszać marszobiegiem:  kiedy mogłam - biegłam, kiedy nie mogłam biec - szłam, bo powoli zaczynałam czuć zmęczenie. 



Po 4 godzinach minęłam 27 kilometr i nagle zorientowałam się, że jestem sama w środku lasu. Wtedy też pomyślałam o wszystkich osobach, które biegły Ultrabiesa 102km, bo ten dystans startował poprzedniego dnia o 22:00 i przemierzał ten las w nocy. Ja co chwilę słyszałam jakieś szelesty w krzakach, a gdyby do tego jeszcze było ciemno, to chyba zemdlałabym ze strachu. Przed sobą ani za sobą nie widziałam żadnego biegacza, więc musiałam zacząć szczególnie uważać na oznaczenia trasy i pilnować, żeby się nie zgubić. Nawet miałam taki jeden moment, kiedy pobiegłam w złą uliczkę w lesie, ale w porę się zorientowałam i zawróciłam na dobry szlak. 


Po pewnym czasie wyszłam z lasu na łąki i daleko przed sobą ujrzałam dwóch biegaczy. Na zegarku miałam 30 km, więc nawet nie byłam w połowie trasy, a już powoli opadałam z sił, niedobrze. Ale gdy zauważyłam, że ci przede mną sobie truchtają, to zaczęłam im zazdrościć, bo też chciałam móc truchtać kiedy było z górki. Zaczęłam bardzo wolno się do nich zbliżać i po jakimś czasie ich dogoniłam. Okazało się, że Kamil i Bartosz przyjechali aż z Torunia, właśnie biegli swój pierwszy górski ultramaraton w życiu, a dwa tygodnie wcześniej brali udział w Cracovia Maratonie. Akurat było z górki więc pobiegliśmy i pogadaliśmy ok. 20 minut, aż przybyliśmy do punktu odżywczego w Górzance na 36 kilometrze. Wypiłam colę, poprosiłam o uzupełnienie wody w bukłaku, zjadłam zupę dyniową i postanowiłam zmienić skarpety na suche i czyste. Serio czyste skarpety to jest coś wspaniałego, kiedy kilka godzin chodziło się przez wodę, błoto, krzaki i piach. Zbadałam na szybko, czy nie mam bąbli, zakleiłam jeden palec, a potem z powrotem załadowałam na siebie cały ekwipunek. Sprawdziłam, czy mam wszystko i ruszyłam spacerem w dalszą drogę. Zostawiłam chłopaków na punkcie, bo jeszcze sobie jedli, ale wiedziałam, że na pewno zaraz mnie dogonią na podejściu.


Część trzecia:

Do następnego punktu w Łopience miałam ok. 12 (wg numeru startowego) lub 13 km (wg znaków w Górzance). Tam czekali moi rodzice i Zabiegami, ale wiedziałam też, że mam do pokonania pierwszy z dwóch wyższych szczytów na tej trasie - Korbanię. Droga najpierw była całkiem łagodna: lekkie wzniesienia, podbiegi i zbiegi przez las, i miałam nadzieję, że tak już zostanie, ale niestety wiadomo jak to jest w górach. Po drodze minęłam 42 kilometry i 195 metrów w ponad 6 godzin i 23 minuty, więc teoretycznie miałam za sobą ⅔ trasy, ale praktycznie (nie wiedziałam tego) byłam dopiero w połowie czasu. 



Minęłam punkt kontrolny z matą pomiarową, skręciłam w prawo w las i tam zaczęło się prawdziwe podejście na Korbanię. Muszę przyznać, że to był jeden z cięższych momentów trasy, który trochę ograbił mnie z sił. Było błotniście, mokro, gliniaście i do tego bardzo stromo. Zaczęłam się robić głodna i mimo że punkt teoretycznie miał być za 6 km (po płaskim nieco ponad pół godzinki i gotowe), to musiałam jak najszybciej coś zjeść. Antybaton (czyli ten mus z daktyli i orzechów z Łowicza) to złoto na ultra, nie jest aż taki słodki jak żel, a ma się wrażenie, że to jest substytut prawdziwego jedzenia. Długo się wspinałam pod tę górę, aż w końcu moim oczom ukazała się wieża widokowa i szczyt.


Kilka osób wspięło się na wieżę, ale ja stwierdziłam, że wolę oszczędzać siły. Pogadałam z ludźmi na szczycie, życzyliśmy sobie powodzenia i miłej drogi. Pobiegłam dalej, bo chciałam dotrzeć na punkt w Łopience przed 14:00, czyli zanim minie 8 godzin od startu. Zbieg był dość stromy, a mnie bolały już nogi, więc nie mogłam rozwinąć pełnej prędkości i musiałam dreptać powolutku uważając na kolana. Drogę umilały mi widoki gór i śpiew ptaków. 

Po niekończących się 40 minutach minęło 5 km zbiegu i dotarłam do punktu odżywczego przy cerkwi. Gdy wyszłam z lasu (byłam jakieś 30 metrów od punktu) od razu usłyszałam dzwonki i krzyk mojej mamy “Kasiaaa!!!! Kasia Biegnie!!!”

Pierwszą osobą był Tomek, który stał przy beczce z wodą i za pomocą dzbanka pomógł mi umyć ręce. To była taka ulga w końcu móc umyć ręce! Potem wszyscy do mnie podchodzili aby się przytulić, pogadać, zapytać jak tam, a ja jedyne co byłam w stanie opowiedzieć o biegu, to że jestem głodna. Więc zostałam nakarmiona, napojona, tata nalał mi rosołu, mama posadziła mnie w wygodnym fotelu, uzupełniła mi wodę w bukłaku, wyciągnęła śmieci z plecaka, właściwie nic nie musiałam robić :D. Zjadłam rosół, bułkę z serem, banana, posiedziałam chwilę i niestety musiałam już iść. Gdy wkraczałam na punkt, na zegarku miałam ok. 7h 50 min, więc zdążyłam dobiec przed ośmioma godzinami. Miałam zamiar posiedzieć 7-10 minut, ale było zbyt miło, żeby tak szybko uciekać, więc wyszłam z punktu po 15 minutach. Przebiegłam 100 metrów i padł mi zegarek.

Część czwarta:

Ja wiedziałam, że ten zegarek i tak padnie, ale nie sądziłam, że tak wcześnie. Kiedyś wytrzymywał 12 godzin, teraz staruszek miał energię tylko na 8, ale to chyba i tak długo jak na prawie 5-letni sprzęt. Odpaliłam więc Stravę na telefonie z nadzieją, że nie zje mi całej baterii (miałam jeszcze ok. 60%), ale tylko żeby mieć jakiś ślad ostatnich 16 kilometrów, a nie, żeby śledzić czas i trasę, bo Strava czasem lubi poszaleć. Potem się okazało, że gps w telefonie naprawdę zwariował i moja mapa z tej części trasy wygląda tak:

Okolica była bardzo urocza. Strumyki, źródełka, krzaczki, kwiatki, zagajniki, kapliczki itp. Jednym słowem było bardzo ładnie, dopóki nie zaczęło się podejście na ten przeklęty Łopiennik. 



Do pokonania miałam ok. 500m w górę podczas 4 kilometrowego podejścia, czyli całkiem stromo. Na początku nie było tak źle, ale potem się zaczęło. Przypomniało mi się podejście na Kozie Żebro w Beskidzie Niskim podczas Gorlickiego Biegu Górskiego - tu było prawie tak samo, tylko gorzej, bo miałam już ponad 50 km w nogach i podejście było dłuższe, więc odczuwalne zmęczenie było większe.





Na zdjęciach widać, że krajobraz się trochę zmienił, miła zieleń przemieniła się w szarości i brązy, ale pasowało mi to do nastroju i trudu, jaki musiałam włożyć w przemieszczanie się. Krok za krokiem, oddech za oddechem, bez przystanków jakoś wdrapałam się na tę potężną górę. I ten moment został uwieczniony na zdjęciu przez UltraZajonca: 

Na szczycie zrobiłam chwilę przerwy z chłopakami, którzy zamykali trasę na 44 km oraz panem fotografem. Posiedzieliśmy chwilę na ławeczce, zrobiliśmy zdjęcia, a potem zakleiłam sobie bąble na piętach, bo przeszkadzały mi przez całą drogę na szczyt. Musiałam ruszać dalej, ale pomyślałam też z radością, że nic gorszego niż Łopiennik mnie już tego dnia nie spotka. 

Droga w dół była bardzo stroma, trzeba było uważać na nogi, ale jak wybiegłam z lasu, to zrobiło się całkiem przyjemnie. 


Był 55 kilometr, 10h i 10 min, zrobiłam sobie zdjęcie i wysłałam z informacją, że będę na mecie za nieco ponad godzinę. Usiadłam na chwilę na palach, zjadłam mus owocowy i spróbowałam pobiec dalej do Cisnej. Miałam 2 opcje: albo biec szybciej i cierpieć, ale być wcześniej na mecie, albo truchtać wolniej i mieć większą “przyjemność” z tej wycieczki. Tak naprawdę nie miałam wyboru, bo nie byłam w stanie przezwyciężyć tego bólu, więc po prostu spróbowałam marszobiegować na ile sie dało. Najchętniej to już bym tylko spacerowała, ale obiecałam Erykowi, że po 12 godzinach będę w Dołżycy, żeby nie musiał za długo na mnie czekać. Jeszcze raz przemyślałam moje przewidywania czasowe i zaraz potem zreflektowałam się, że może jednak trochę dłużej mi to zajmie. (ostatecznie od tamtego momentu do mety było jeszcze 2,5 godziny!)



Droga do Cisnej trochę się ciągnęła. Znowu byłam sama w środku lasu, ale czułam, że jestem już niedaleko. Wybiegłam na główną drogę wojewódzką 897 i zobaczyłam znak CISNA. Jestem! 

Trasa prowadziła na drugą stronę ulicy, następnie przez strumień, który jakimś cudem udało mi się pokonać suchą stópką, a potem przedmieściami do budynku Nadleśnictwa Cisna, gdzie był ostatni punkt odżywczy. Na punkcie były suto zastawione stoły, panie wolontariuszki chciały częstować grzańcem i wiśniówką, ale resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mi, że chciałabym jednak dobiec do końca. Zjadłam więc proziaki z czekoladą, naleśniki z dżemem, wypiłam pierwszą tego dnia kawę z mlekiem i cukrem, a później dołożyłam jeszcze jednego proziaka. Naprawdę po całym dniu byłam bardzo głodna, a była już prawie 17:00. Niesamowicie się cieszyłam, że miałam apetyt, bo poprzednie doświadczenia z biegami ultra pokazały, że nawet po długiej wędrówce zdarzają się momenty, gdy nie da się nawet patrzeć na jedzenie. Porozmawiałam i pożartowałam jeszcze z kilkoma osobami i ruszyłam w dalszą drogę do Dołżycy.


Część piąta, ostatnia!

Było już ciężko. 11 godzin na nogach cały czas przesuwając się do przodu. Myślałam, że już właściwie zaraz będzie koniec, ok. 5 kilometrów do mety to przecież niecała godzinka spaceru. Wiedziałam, że ma być troszkę przez las, jeden mały podbieg i tyle. No ale nie było. Przetruchtałam przez Cisną, przebiegłam przez mostek z torami i skręciłam w leśną ścieżkę. 

Zaczęło się strome podejście w lesie, które trwało jakiś czas, więc jak doszłam na szczyt i zaczął się zbieg, to myślałam, że to już przecież koniec. Ale nie był. Pół godziny od wyjścia z punktu myślałam, że jeszcze kilkanaście minut i będę na mecie. Niestety ścieżka znów skręciła w las i na kolejne podejście, które trwało już trochę dłużej. Na szczęście nie byłam sama w tamtym miejscu, bo miałam przed sobą innego biegacza, a przyznam szczerze, że ten las był ciemny i ponury, więc bałabym się tam być sama. Więc szliśmy przez ten las i ta ścieżka naprawdę nie miała końca. Nie zwalniałam kroku, parłam najszybciej jak mogłam, bo naprawdę myślałam, że to już koniec. Ale nie był. Pojawił się zasięg w telefonie i dostałam wiadomość, że moi rodzice czekają na mecie. 



Była już 18:00. Trochę się zdemotywowałam, bo chciałam wyrobić się w 12 godzin, a to było już niemożliwe, więc odpisałam, że ja nadal jestem gdzieś w środku lasu. Za jakiś czas w oddali ukazał się parking w Dołżycy, nastąpił zbieg, a pod naszymi stopami pojawił się nawet kawałek asfaltu, więc popędziliśmy szybko, bo to już przecież koniec. Ale nie… Ścieżka znowu skręciła w las, pod górę i właściwie zaczęliśmy się oddalać od tego parkingu. Wtedy już naprawdę dopadło mnie zrezygnowanie, a do tego wyprzedziła mnie kolejna dziewczyna.


Biegliśmy przez ten las, w błocie, krzakach i piachu, a nawet środkiem strumienia, aż usłyszałam w oddali dźwięki i hałasy z mety. Kolejny raz miałam nadzieję, że koniec jest blisko. Chciałam przyspieszyć, ale naprawdę nie mogłam, bo moja głowa chciała, ale ciało i ból nie pozwalał by normalnie biec. Zbiegliśmy do torów, przeskoczyłam przez rów melioracyjny, wybiegłam na asfalt i podreptałam w kierunku mety. Prawdziwej rzeczywistej mety. Byli moi rodzice, Eryk, Zabiegani. W końcu koniec! 

fot. Mała Gośka

fot. Mała Gośka

Czas 12:25:49, 81 miejsce/99 startujących, 17 kobieta na 21 startujących i 1 miejsce w kategorii wiekowej, bo okazało się, że byłam jedyna w swojej kategorii, czyli w sumie byłam najmłodszą dziewczyną na tym biegu.

fot. Karol Czajka

Wnioski i lekcje na przyszłość dla samej siebie:

1. Zdecydowanie trzeba będzie więcej czasu spędzić w górach, nawet na luźnych wycieczkach. Przyzwyczaić nogi do zmęczenia, do wchodzenia pod górę i schodzenia/ zbiegania.

2. Nadal chcę uskuteczniać trening jelita, bo to działa i jak widać czasem da się przebiec ultra bez bólu brzucha i nudności, a nawet z apetytem na jedzenie. A jedzenie w trakcie ultra jest mega ważne. Pasuje tez spróbować trochę większych obciążeń dla żołądka.

3. Chcę też włączyć więcej treningów wzmacniających. Na pewno systematyczne treningi raz w tygodniu to must have, ale czasem warto będzie dołożyć też drugą jednostkę.

4. Dowiedziałam się o sobie, że mimo zmęczenia jestem w stanie nadal przeć do przodu, nie pojawiały się w mojej głowie myśli rezygnacyjne, co bardzo mi pomagało i umocniło mnie w przekonaniu, że to jest coś dla mnie.

Pozdrawiam!