Mam tak duży sentyment do tego biegu, że co roku nie jestem w stanie odpuścić w nim udziału. Mój pierwszy start w zorganizowanym dużym biegu ulicznym był właśnie na Półmaratonie Marzanny w 2012 roku i od tamtej pory uczestniczyłam w nim w sumie 9 razy, a ten niedzielny był dziesiąty.
fot. Eryk |
Nie wiedziałam na ile mnie stać i w jakiej jestem formie. Na treningach robiłam biegi tempowe i interwały po 5:00-5:10 min/km i przypuszczałam, że jestem w stanie tym tempem pobiec na pewno 30 minut, w porywach do godziny. Ale co dalej? Mam się porwać na hurra i potem zdychać, czy lepiej zacząć zachowawczo i potem ewentualnie przyspieszać?
fot. Krzysztof Porębski |
Ja wiem, że ta druga opcja jest bezpieczniejsza, wygodniejsza i tak naprawdę wiele razy udawało mi w ten sposób wykręcać całkiem fajne wyniki bez umierania po drodze, ale tym razem coś mnie korciło, żeby spróbować pociągnąć mocniej od początku i zobaczyć co się wydarzy.
Zaznaczę, że zachowawcze tempo na półmaraton to byłoby u mnie 5:20-5:30, a szybko to dla mnie 4:50-5:00.
Start opóźnił się o 5 minut, co było dla mnie wybawieniem, bo o 10:50 jeszcze stałam w kolejce do toja. Ustawiłam się przed balonami na 1:49, co gwarantowało trochę więcej luzu, niż gdybym ustawiła się zaraz za nimi. I faktycznie biegło się w miarę luźno i komfortowo, czasem zdarzały się bardziej tłoczne odcinki, gdzie chcąc utrzymać swoje tempo trzeba było się przeciskać, ale ogólnie było bez tragedii.
fot. Krzysztof Porębski |
Starałam się biec na wyczucie, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie patrzeć co chwilę na zegarek. Chciałam mieć takie tempo, żeby czuć, że jestem w stanie nim biec najbliższą godzinę i to było ok. 4:55-5:05 min/km przez pierwsze kilometry. Około 4 km dobiegłam do pana, który słuchał muzyki na głośniku. Akurat leciało Imagine Dragons, co było miłe dla moich uszu, a pan miał dobre tempo, więc biegliśmy sobie razem przez kolejne 6 km. Jak się później okazało pan Krzysztof, rocznik 61, ukończył w tamtym roku Koronę Maratonów Polskich, biega od 10 lat i w tym czasie przebiegł 250 parkrunów. Ja nie mam aż takich wyczynów na swoim koncie, więc pochwaliłam się, że moja mama też zrobiła w tamtym roku Koronę Maratonów. Kazał oczywiście pozdrowić mamę i rozstaliśmy się koło wodopojów na 11 km, bo niestety nie byłam już w stanie utrzymać tego tempa.
Gorzej zaczęło się robić od 12 km, kiedy zaczęliśmy wbiegać pod Wawel i dalej Plantami w kierunku Barbakanu. Akurat przy Wawelu kibicowali moi rodzice z wujkiem, co trochę dodało mi otuchy, bo zawsze miło jest zobaczyć bliskie osoby na trasie, ale następne 2 km cały czas lekko pod górkę dały popalić. Wydaje mi się, że wielu osób w tamtym momencie dopadły kryzysy. U mnie tempo mocno spadło do ok. 5:25-5:35 min/km i już zaczęłam bardzo wątpić w siebie. To był moment, kiedy miałam ochotę przestać już biec, najchętniej zatrzymałabym się i usiadła na ławce. Zbliżał się 15 km, więc wyciągnęłam zaplanowany na tamten etap żel energetyczny i wsunęłam go z niesmakiem.
Obiegliśmy dookoła całe Planty i wróciliśmy pod Wawel, gdzie czekał na nas punkt odżywczy, a za nim znów moi rodzice. Na chwilę odzyskałam siły. Zostało 5,1 km do mety, a na zegarku miałam ok. 1:23, co oznaczało, że jeżeli chciałabym przebiec poniżej 1:50, to miałam niecałe 27 minut na pokonanie tych 5 km z hakiem, czyli wymagało to tempa szybszego niż 5:20 min/km.
fot. Mój Tata |
Często w trakcie zawodów przytłaczają mnie myśli o tym ile jeszcze zostało, że jeszcze trzeba pokonać kilka podbiegów, że kilka kilometrów będzie pod wiatr. Musiałam się wprowadzić w swego rodzaju trans, odrzucić inne myśli i być po prostu tu i teraz. Dobiegłam na Błonia i zostało mi 13 minut na niecałe 2,5 km. Gdybym biegła po 5:00 to na spokojnie do zrobienia. Tylko, że 5:00 było już nieosiągalne (a przynajmniej tak mi się wydawało).
Dobiegłam do ostatniego punktu odświeżania i musiałam przejść na kilka sekund do marszu, ale wolontariuszka, która podała mi wodę krzyknęła “Katarzyna! Nie zatrzymuj się, biegnij!”. No nie mogłam nie posłuchać i spróbowałam biec dalej. Ulica Focha ciągnęła się w nieskończoność i dodatkowo było ciągle pod wiatr. Czekałam na zakręt na 3 Maja, bo wiedziałam, że wtedy ten wiatr będzie pomagał, a dodatkowo stamtąd było widać już metę 1,5km dalej. Przy znaku 20 km czekali rodzice. Moja mama jest mistrzynią dopingowania, więc zostałam podniesiona na duchu i ostatni kilometr zrobiłam już po 5:00, a ostatnie 300m po 4:20/km.
Ostatnie metry biegłam jak w transie, z bólem całego ciała, palącymi płucami i suchością w ustach.
fot. Mój Tata |
fot. Mój Tata |
Dobiegłam na metę w 1:51:01. Nie zdążyłam. Ale to mój najlepszy wynik w półmaratonie od 4 lat! Ostatnio szybciej pobiegłam w 2019 roku. A jakby porównać to do półmaratonu z października, to pobiegłam 25 minut szybciej, więc cieszę się, że w kilka miesięcy byłam w stanie wypracować taki progres.
I taki to był mój kolejny Półmaraton Marzanny. Oczywiście jak zdrowie pozwoli, to wracam za rok, tradycyjnie.
fot. Eryk |
Pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz