Po raz kolejny przekonałam się jak bardzo lubię bieganie. I nie tylko dlatego, że nie biegałam przez ostatnie półtora tygodnia i zdążyłam za nim zatęsknić. Właściwie to wszystko było ostatnio przeciwko mnie, jeżeli o to chodzi. W piątek zdążyłam potknąć się 3 razy w drodze po odbiór pakietu startowego; kolano jednak nie przestało boleć, a w sobotę przed startem dodatkowo rozbolała mnie stopa i ledwo chodziłam. No i jak tu biegać?
Ale nie czułam się aż tak źle, żeby pomyśleć o rezygnacji ze startu, oooo nie. "Muszę wystartować i MUSZĘ dobiec, bo muszę mieć drugą część medalu".
Więc z bolącą stopą i uśmiechem na twarzy zjawiłam się na linii startu w ten piękny sobotni wieczór.
Nigdy wcześniej nie biegłam na takim luzie i bez spiny :). Wiedziałam, że wystarczy tylko, żebym dotarła do mety i byłabym szczęśliwa. Poza tym te wszystkie kolorowe lampki i światełka, ludzie wyglądający jak bożonarodzeniowe choinki, ta atmosfera...No nie można być smutnym w takim momencie.
Zaczęłam najwolniej jak potrafiłam, żeby nie nadwyrężać nogi, zresztą ustawiłam się z tyłu stawki, więc szybciej nawet nie mogłam. Nie za bardzo lubię pierwsze kilometry, to całe przepychanie i wyprzedzanie nie jest zbyt przyjemne, ale potem, jak ludzie się "rozciągną" to jest w porządku. Ruszyłam wolno, ale potem poczułam wiatr w skrzydłach i powoli zaczynałam lecieć :)
 |
I na wykresie wyszedł bieg narastającą prędkością. |
Nie czułam ani kolana, ani stopy, po prostu biegłam przed siebie. Nawet nie czułam tego, że przyspieszam :). Nie liczył się czas ani miejsce na mecie, ale spodobało mi się wyprzedzanie. To dodaje takiej siły i otuchy, i człowiek wierzy, że może więcej niż sobie wyobrażał.
I mam w końcu ten medal! Powinien pasować do
tego (klik).
I doceniam teraz jak cudownie jest biegać/chodzić/siedzieć/leżeć, kiedy nic nie boli i nic nie dolega. W zimie zabieram się za porządne wzmacnianie mięśni :)
Pozdrawiam!
PS: A i zapomniałabym! Czas
54:26, tak, wiem, daleki od mojej
życiówki, ale i tak jest super! Nową wykręcę na wiosnę.