poniedziałek, 23 marca 2015

Podejście numer dwa, czyli 12. Krakowski Półmaraton Marzanny

Za mało długich wybiegań, za mało wytrzymałości tempowej, za dużo opuszczonych treningów i za mało dodatkowych ćwiczeń. Tak właśnie opisałabym swoje przygotowania do mojego piątego już półmaratonu. Mogłabym zrzucić winę na wiele czynników, które mi te przygotowania utrudniały, ale tak naprawdę winą mogę obarczyć tylko siebie.

Ale! Ten bieg był niezwykły. Po pierwsze: dlatego, że trasa była nieco zmieniona, więc chociaż trochę przełamała się rutyna. Po drugie: dlatego, że cały przebiegłam. Zarówno rok temu, jak i w październiku przeszłam do marszu chociaż na parę chwil. Po trzecie: dlatego, że po raz pierwszy spontanicznie, bez wcześniejszego umawiania się od początku do końca przebiegłam go razem z kimś. Z Małgą znałyśmy się tylko z bloga (szczerze polecam!) i fejsbuka, a to było nasze pierwsze spotkanie. A po czwarte: znowu udało mi się pobić swój rekord życiowy, tym razem o całe 2 i pół minuty :)

Ogólnie rzecz biorąc denerwowałam się okropnie. Jak zwykle nie mogłam zasnąć i rano ledwo udało mi się wrzucić śniadanie. To całe oczekiwanie, wyobrażanie sobie przebiegu trasy, skupianie się na celu trochę mnie zestresowało. Serio, choćby przed egzaminem z fizjologii nie byłam taka zmartwiona. Asia nawet stwierdziła, że mnie nie poznaje.
Trochę mi przeszło jak przyjechali moi rodzice, uśmiechnięci i pogodni, to i mi poprawił się humor. Podjechaliśmy w okolice miasteczka studenckiego AGH, zrobiłam rozgrzewkę, potem oczywiście pamiątkowe foteczki, kiedy jeszcze jakoś przyzwoicie wyglądałam i ustawiłam się w okolicy żółtych balonów na 1:49. Plan był jeden: Wytrzymać tempo 5:10 min/km i przebiec na metę zaraz za balonami. Mówiłam sobie, że jak dotrwam do 16 km to reszta będzie z górki.


Kiedy zobaczyłyśmy się z Małgą, bardzo się ucieszyłam. Chwilę pogadałyśmy o bieganiu i naszych wesołych kontuzjach, a później nadszedł czas na najgorsze. Odliczanie od dziesięciu i ten cały młyn na starcie, przepychanie, rwane tempo i tak dalej. Ale nie było tak źle. Pierwsze 8 km zrobione planowanym tempem, potem zaczęłam już opadać z sił. Mówiłam do Małgi ze 3 razy, że jak ma siłę to niech przyspiesza, bo mam wrażenie, że ją spowalniam, ale (nie wiem czemu) mnie nie zostawiła (i wiem, że to egoistyczne, ale chwała jej za to!).



Wspominałam już o ogromnej roli kibiców na trasie. Dzięki specyficznej pokręconej trasie półmaratonu moi kibice mogli mi pomagać w różnych miejscach. Dziękuję mamie i tacie pod mostem Dębnickim i pod Wawelem z dwóch stron, moim współlokatorkom Asi i Kasi na Rynku Głównym i pod Bagatelą, mojemu Erykowi i Konradowi pod Collegium Novum oraz mojemu bratu Mateuszowi z tramwaju nr.20. Naprawdę naprawdę dodaliście mi otuchy :)


Bezustannie próbowałam się skupiać na tym, żeby oddychać głęboko, moje myśli krążyły wokół tego, że chcę już móc się zatrzymać, położyć, usiąść...W miarę upływu czasu było coraz trudniej...
Kiedy zbiegłyśmy z Wawelu na bulwary, spojrzałam po raz tysięczny na zegarek:
-Małga, jeszcze tylko 5 km!
-To jak do Ikei i z powrotem.
-Nom, jak taki parkrun. Kółeczko dookoła Błoni i jeszcze troszkę.
Więc biegłyśmy dalej.

A teraz uwaga, bo będą drastyczne sceny. Pierwsze z poniższych zdjęć w pełni pokazuje jak się czułam przez ostatnie 5 km. Dodatkowo niepotrzebnie napiłam się wody na 20 km i złapała mnie kolka. Ból, cierpienie i takie tam. Drugie zdjęcie przedstawia moją stopę po ściągnięciu buta. Serio, nie czułam tego. Polecam szybko przewinąć, jeżeli ktoś jest wrażliwy.

Naprawdę mam minę, jakbym zaraz miała zwymiotować. To już końcówka.

Śmiesznie to wygląda :)
 Na metę wpadłyśmy razem z czasem 1:52:31. Ulga. "A teraz skup się: idź po medal, uśmiechnij się do zdjęcia, idź po folię, bo zamarzniesz, złap Małgę zanim ucieknie do domu, bo trzeba to uwiecznić na zdjęciu, oddychaj, przecież prawie nic cię nie boli, już po wszystkim...". No dobra. Nie mogę powiedzieć, że mnie nic nie bolało, bo do samochodu szłam jak kaleka i przydałaby się jakaś kula do podpierania. Ale 2 duże dawki maści przeciwbólowej przed biegiem sprawiły, że nie czułam kolan, a w zasadzie dziś też nie bolą.



I medal w kształcie patyczka do danonków :)
Tytułowe podejście numer dwa do złamania 1:50 (pierwsze było w październiku) nie udało się, ale jak to mówią: do trzech razy sztuka.
A za miesiąc maraton.

Pozdrawiam! :)

12 komentarzy:

  1. ale super! gratuluję!
    tylko stopa biedna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję jeszcze raz!
    a stopa już prawie nie boli :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przebiegnięty półmaraton to ogromna duma! Gratulacje dla Ciebie jeszcze raz ;)
    Kurcze.. Fajnie mieć drugą osobę do wsparcia na całej trasie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda? To nieoceniona pomoc mentalna :)

      Dziękuję :*

      Usuń
  4. O nie, o nie. Ja nie wiem, jak to możliwe, że przeczytałam post, ale nie skomentowałam!
    Gratuluję udanego biegu, hihi :D Ale stopa biedna :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Smutno mi, że Twój nie był tak udany :( Ale przed nami jeszcze maraton, tam się dopiero popiszemy!

      Usuń
  5. Biedna stopa :( aż trudno uwierzyć, że tego nie czułaś, mi by pewnie stopa z wrażenia odpadła :P

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak to mozliwe, że nieczułaś tej biednej stopy? Ja umieram jak mi mały kamyczek wpadnie do buta,a tu takie coś!

    Gratulacje świetnego biegu! Następnym razem na pewno będzie poniżej 1:50 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Mam taką nadzieję :)
      Byłam zbyt przejęta biegiem, żeby zwracać uwagę na tak błahe rzeczy jak krwawiące stopy :D

      Usuń