poniedziałek, 8 września 2014

Jeszcze tylko 10 km do mety, czyli relacja z Życiowej Dziesiątki.

Pomysł pobiegnięcia w Krynicy pojawił się dokładnie 15 maja, kiedy to z radością poszłam odebrać swój pakiet startowy na maraton i właśnie na Expo maratonu zaczepiła mnie miła pani i zachęciła do wzięcia udziału w Festiwalu Biegowym. Zgodziłam się od razu, pomyślałam, że w końcu wystartuję gdzieś poza Krakowem :) Nie żebym nie lubiła biegać w Krakowie, ale zawsze to jakaś odmiana.

Festiwal Biegowy trwał od 5 do 7 września i w sumie odbyło się 21 odrębnych biegów na różnych dystansach, m.in bieg nocny na 5km, ultramaratony: Bieg 7 Dolin na 100km i 66km, bieg górski na 36 km, maraton, półmaraton i bieg na 10 km, w którym wzięłam udział ja.

Pakiecik startowy.
Zawsze przed zawodami trochę się denerwuję. Przecież zawsze coś może pójść nie tak, mogą być niegodziwe warunki, albo mogę mieć zły dzień i krzywo stanąć, skręcić kostkę lub mogą mnie złapać skurcze. Poza tym w górach jest inne powietrze, start był w samo południe i przez to było dosyć ciepło i prażyło słońce. Jeszcze zanim ruszyliśmy czułam suchość w gardle, co nie wróży dobrze, nawet jeśli gdzieś po drodze jest punkt z wodą. Przed wystrzałem grzecznie ustawiłam się w swojej strefie czasowej, w cieniu i czekałam tam ponad pół godziny. Start nieco się opóźnił, bo wyczekiwaliśmy aż do mety dotrze pierwszy zawodnik ultra na 100 km (startowali o 3 w nocy). Szacun dla niego, gościu biegł 9 godzin i 9 minut i to po górach! Swoją drogą, pierwszą kobietą była Mielczanka, uzyskując czas tylko godzinę gorszy :)
W tym świetle moje 10 km wydaje się być marne, ale no cóż...może kiedyś :) W każdym razie wystartowałam z wielką nadzieją na dobry wynik, bo trasa w większości biegła z górki i na początku faktycznie było super. Potem zaczęłam mieć problemy. Fizycznie nic mi się nie stało, żaden ból brzucha, żadne kolki, ale coś mi się działo w głowie. Pomijając pragnienie i trzęsące się uda, nagle przestało mi się chcieć biec. Ale biegłam. Patrzyłam na niebo i widziałam palące słońce, a obok niego wielką burzową chmurę, która za nic nie chciała tego słońca przysłonić. Po minięciu 5 kilometra przestałam mieć nadzieję na pojawienie się punktu z wodą, ale na całe szczęście był, na 6. km. Oczywiście pół kubka wylałam sobie niechcący na twarz, a połową się zakrztusiłam, a wzięłam tylko jeden, więc nici z konkretnego nawodnienia. Na zegarku siódmy kilometr, a ja coraz bardziej zwalniałam. I coraz bardziej walczyłam ze sobą, żeby się nie zatrzymać. Ludzie szli, jakiś biegacz leżał prawie nieprzytomny na poboczu i ktoś próbował go ocucić, inny ktoś oddychał tak, jakby miał zaraz paść na twarz. W mojej głowie powstawały rozmaite obliczenia i chciałam jak najszybciej dotrzeć do tej mety, a nie byłam w stanie przyspieszyć. Postanowiłam zachować status quo, nie przyspieszać, a tym bardziej nie zwalniać. A droga ciągnęła się niemiłosiernie. Zaczęło padać.

I jednak wciąż zwalniałam...
Nagle wszyscy przyspieszyli, myślę co się dzieje, patrzę na zegarek: 9,5 km, 47 i pół minuty, Boże nie dam rady, ale przecież nie mogę nie dać rady, widzę zieloną dmuchaną bramę z jakimś napisem, który zasłoniły drzewa. I nie wiem czy to już...to już? Już mam przyspieszać? Nie wiem....Na maratonie były 4 takie dmuchane bramy, każda w odstępie jakichś 70 m i przed każdą bramą finiszowałam, bo myślałam że to już i przy tej prawdziwej mecie nie wierzyłam, że to naprawdę koniec. Teraz była tylko jedna. Wpadłam na nią po (uwaga, owacje na stojąco) 49 minutach i 43 sekundach! Udało się! Życiówka poprawiona o minutę i 10 sekund :)

Nic nie widzę, pot z deszczem wpływa mi do oczu :)

Uff! Jest ok!
Na mecie upragniona woda, banan i 2 gałki lodów, to jest życie :)
Pozdrawiam!

2 komentarze:

  1. Uwielbiam czytać Twojego bloga! A za nową życiówkę - największe gratulacje :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję! Nawet nie wiesz jak mi miło :)

    OdpowiedzUsuń