poniedziałek, 20 marca 2017

Z uśmiechem przez życie, czyli relacja z 14.Krakowskiego Półmaratonu Marzanny

Ponad dwa lata próbowałam zejść poniżej 1:50 w półmaratonie. Najpierw spróbowałam na Cracovia Półmaratonie Królewskim w październiku 2014 roku, nie wyszło, dobiegłam z czasem 1:55:03 zmęczona jak nigdy i musiałam tydzień jeszcze odchorować. Następnie przyszła Marzanna w marcu 2015. Czas 1:52:31, niby życiówka, ale jednak niedosyt pozostał. Tego samego roku w październiku pobiegłam Półmaraton Królewski, nie miałam wtedy żadnych założeń, ale wymęczyłam się okropnie i doczłapałam na metę w 2:02:13. Załamałam się. Nadszedł 2016, a z nim wielkie nadzieje. Zrezygnowałam z mojej tradycyjnej Marzanny i pobiegłam w Rzeszowie. Efekt? 1:52:19, druga połowa o wiele wolniej od pierwszej, bóle brzucha, kolka, męczarnie i tak dalej... Na chwilę odechciało mi się biegania. Więc może 2017 coś zmieni? Chciałam bardzo w to wierzyć. Ale w tym roku zabrakło dobrego przygotowania i pomyślałam, że może czas skończyć się oszukiwać. Więc powiedziałam sobie "Pierdzielę to, Marzannę w tym roku biegnę na luzie dla przyjemności".


W piątek wieczorem, kiedy zapytano mnie na jaki czas biegnę, nie umiałam odpowiedzieć, bo nie wiedziałam. "Czy ja dam radę w ogóle pobiec poniżej 2 godzin?" pomyślałam. "Noo, pewnie 1:56-1:57, coś takiego"-odpowiedziałam, bo nie chciałam wyjść na słabeusza. Cały tydzień odpoczywałam, odpuściłam kilka wykładów, ostatni trening miałam w czwartek wieczorem, a potem 2 dni wolnego. Chciałam sobie wystartować na "świeżych" nogach i dać odpocząć stawom kolanowym. Codziennie też ćwiczyłam stabilizację kolan, żeby mieć pewność, że zrobiłam wszystko co mogłam, żeby mnie nie bolały.

Obudziłam się w niedzielę rano i zastało mnie piękne słońce. W gratisie był też wiatr o prędkości milion m/s. Tuż przed startem powiedziałam do Eryka "Jak dobrze, że dzisiaj nie biegnę na życiówkę, bo nie dałabym rady z tym wiatrem". Wzięłam udział we wspólnej rozgrzewce, ściągnęłam dresiory, wzięłam ostatni łyk izo i byłam gotowa. Ustawiłam się tuż przed balonami na 1:59, chciałam biec przed nimi, ewentualnie trochę szybciej, jakieś 5:30min/km, bo wiatr był naprawdę przerażający. W głowie podzieliłam sobie bieg na 4x5km i końcóweczkę 1,1km. Tak było mi łatwiej "zaliczać" kolejne etapy, a nie odliczać ile jeszcze zostało. Zawsze odliczałam kilometry do końca, liczyłam z jaką prędkością muszę biec i to mnie niszczyło psychicznie. Teraz chciałam to sobie ułożyć inaczej.

Z trasy (którą znam już na pamięć) wynikało, że pierwsze 10 km będzie z wiatrem, kolejne 11 pod wiatr. Pierwszą piątkę biegłam sobie luźno ok.5:17-5:20min/km. Już zdążyłam się rozgrzać, było fajnie, ciepło, dmuchało w plecy, więc nogi same się poruszały. Na 5 kilometrze, czyli na pierwszej macie pomiarowej uświadomiłam sobie, że nie przypięłam chipa pomiarowego. "No to ekstra, brawo Kasiu...". Przyzwyczaiłam się już, że często chipy są w numerach startowych i po prostu zapomniałam..."No ale okej, po prostu nie będzie mnie na liście wyników i nie dostanę esemeska". Na 6 km zjadłam pół żelu, kolejne pół na 7,5 km. Zaczęłam powoli przyspieszać, bo miałam siły, "A co się będę hamować, jak mogę to biegnę, w drugą stronę będę umierać, to przynajmniej teraz ten czas nadrobię". Tempo wzrosło do ok 5:08min/km, po 8km, przy Moście Grunwaldzkim minęłam kibicującego mi braciszka Mateusza. Wciąż było z wiatrem więc korzystałam z tego przywileju. Chciałam tak dobiec do Kładki Bernatka, gdzie był mój drugi punkt kontrolny, czyli 10km. Ale jak zawróciliśmy i zaczęliśmy biec pod wiatr, okazało się, że dalej mam siłę i mogę biec tym samym tempem. Szczerze się zdziwiłam, bo myślałam, że będę miała wrażenie biegu w miejscu.

Dobiegłam do Wawelu, tam znów stał Mateusz, co mnie bardzo podniosło na duchu i zaczęłam wbiegać do Rynku ulicą Grodzką. Tam miałam kolejnego kochanego kibica. Był 13 km, a ja wciąż miałam siły, nie chciało mi się wymiotować i nic nie bolało, było to aż dziwne, bo wcześniej mi się to nie zdarzyło. Kiedy dobiegliśmy z powrotem do Wawelu i minęliśmy 15 km, dostałam przypływu adrenaliny, bo uświadomiłam sobie, że właśnie prawdopodobnie biegnę po nową życiówkę. Nie mogłam zmarnować takiej okazji. Wzięłam kolejną porcję żelu, wypiłam pół łyka wody i pognałam dalej.

Był już 16km, a ja wciąż czułam się dobrze, wyprzedzałam kolejne osoby, na zegarku miałam 5:04min/km i zaczęłam walkę z czasem. Na 18 kilometrze zostało mi 16 minut do 1:50. "A co, jeśli nie zdążę? Muszę zdążyć!". Wbiegliśmy na Salwator, potem na Błonia. Ostatnie 3 kilometry przebiegłam ze średnią 4:55min/km, w tym jeden z rozwiązaną sznurówką. Wpadłam na metę i zatrzymałam zegarek: 1:49:24. Aż mi łzy napłynęły do oczu ze szczęścia i nie mogłam uwierzyć jak to się stało. 2 lata walki, a jak w końcu dałam sobie z tym spokój, to się udało :).

Morał? Nie stresować się, nie przejmować, a wtedy wszystko wyjdzie :)

Pozdrawiam!

2 komentarze:

  1. Super, że się udało. Od razu mi się to skojarzyło z parami, co starają się długo, długo o dziecko i też często zaleca im się odpuszczenie i wtedy o dziwo się udaje. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję nowej życiówki! :) Miałam wczoraj na Marzannie dokładnie tak samo, zakładałam luźny bieg, a przypadkiem wybiegałam życiówkę. Radość z biegania przede wszystkim, a dobre wyniki same przyjdą :)

    OdpowiedzUsuń