środa, 13 maja 2015

Będzie piekło! czyli relacja z Runmageddonu Classic.

fot.Bikelife
Jeszcze nigdy nie miałam tak wielkich "zakwasów". Serio. Trzymają mnie już 4 dzień. A wszystko za sprawą sobotniego Runmageddonu. Pewnie już o tym wspominałam, ale tak dla przypomnienia: Runmageddon w wersji Classic to 12-kilometrowy bieg z przeróżnymi przeszkodami. Tych przeszkód było prawie 60, z tym że zwykłe ogrodzenia, czy stogi siana nie wliczały się do tej puli. Za niewykonanie jakiegoś zadania trzeba było za karę zrobić 30 burpees (czyli 30 razy padnij-powstań), a każda przeszkoda była pilnowana przez sędziów.
Teraz już trochę ochłonęłam z tych wszystkich emocji, więc chciałabym choć w minimalnym stopniu opisać to, co przeżyłam w sobotę 9 maja. Nie uda mi się przekazać jak to wszystko szło po kolei, ponieważ trasa była dość skomplikowana i pozawijana i nie udało się wszystkiego spamiętać. Ale było niesamowicie.
fot.Ja
Numer startowy dostałam pod choinkę. To był najlepszy prezent. Miałam dużo czasu na przygotowania: fizyczne i psychiczne. Niestety trening trochę zaniedbałam ze względu na kontuzję, ale byłam dobrej myśli i liczyłam na pomoc chłopaków na trasie (nie zawiodłam się!). Bałam się bardzo, bo było czego. Organizatorzy założyli, że nikt nie ma prawa dotrzeć na metę suchy i czysty, ale to właśnie mi się w tym wszystkim podobało. Wszyscy byliśmy tak samo brudni i zmęczeni.
fot.Eryk
Ale serio - byłam zestresowana. Na miejsce, czyli Tor Wyścigów Konnych, przybyliśmy 1,5 godziny wcześniej, żeby odebrać pakiet startowy i już zaczęło mnie skręcać w żołądku. Patrzyłam na tych wszystkich mięśniaków i myślałam sobie "co ja tu robię z moim metr sześćdziesiąt trzy i moimi lichymi rączkami? Przecież ja tam zginę na tym torze... No ale sama tego chciałaś, nie? No to nie marudź". Przebrałam się pięknie w krótkie spodenki, co by nie zniszczyć moich ulubionych długich legginsów do biegania i w koszulkę z pakietu, bo mi się spodobała. Przed startem była wspólna rozgrzewka, chłopaki weszli na boksy i wtedy się zaczęło. Złapałam nieśmiały kontakt wzrokowy z innymi dziewczynami z mojej tury i wszystkie widziałyśmy w swoich oczach ten sam niepokój, ale też podekscytowanie.
Trasa :). Czaszki to przeszkody.
Biegniemy! Będzie piekło!
Pierwsza przeszkoda: worek z piachem na ramię i lecimy. Był ciężki. Naprawdę ciężki. Mieliśmy z nimi przejść jakieś pół kilometra, a po drodze było bajorko. Zbliżając się do niego zauważyłam, że dziewczyna przede mną straciła równowagę i wpadła cała do wody razem z tym workiem. Założyłam, że ja będę sprytniejsza i będę uważać! Pierwszy krok do wody, przewracam się, siedzę na tyłku po szyję w jeziorze. Super. Jakoś udało mi się podnieść, zarzucić worek na ramię i dokończyć tę przeszkodę. I wtedy zrozumiałam, że naprawdę nie będzie łatwo. Ale przetrwam, choćby nie wiem co!
Gdzieś tam jestem w tym tłumie :)
Najgorsze były te wszystkie 3 metrowe ściany, które trzeba było przeskoczyć. Bez pomocy kogoś, kto podawał mi stopkę, ani kogoś, kto wciągał mnie na górę nie dałabym rady. Za cholerę nie pokonałabym tego toru sama i właśnie na tym to miało polegać. Współpraca.
fot.Bikelife
A biegło mi się wspaniale. Przynajmniej to lubię robić i chyba w miarę mi wychodzi. Trasa biegowa była bardzo urozmaicona: zbiegi, podbiegi, trawa, błoto, jeziora, zjeżdżanie na pośladkach i chodzenie na czworakach. W jednym z rowie, przez który musieliśmy się czołgać, było pełno dżdżownic, w innym z kolei było tak ciemno, że nie widziałam własnych rąk, a podłoże było tak lepkie i błotniste, że prawie straciłam buty.
Czasami czułam się jak dziecko, które bawi się na świeżym powietrzu, przechodzi przez wszystkie możliwe płoty, wspina się po drzewach i nie martwi się o nic. Najlepsze było to, że w ogóle nie wiedziałam, która jest godzina, na którym kilometrze jestem i ile przeszkód jeszcze zostało. Totalny luz i uwolnienie się od zegarka. Co jakiś czas nam mówili, który to kilometr i wiem, że jak przeszłam drogę z oponą to był dopiero 4.
fot.Bikelife
Pamiętam, że przez jakiś czas biegłam sama i moim oczom ukazała się duża góra usypana z ziemi, a za nią tłumek gapiów i fotografów. "Co tam jest takiego fajnego?" Wlazłam na górę, patrzę w dół, a tam wielka dziura wypełniona brudną wodą i błotem. Ktoś krzyknął, żebym skakała, ale ja wolałam sobie zjechać na czterech literach. Tylko potem trzeba było stamtąd jakoś wyjść. Wszystkie lufy aparatów skierowane na mnie, a ja się taplam w błocie, milutko :).
fot.Bikelife
Jakiś czas (i parę przeciwności losu) później była najgorsza przeszkoda ever. 30-kilogramowy betonowy blok, który trzeba było wyprowadzić na spacer. Utknęłam na tym dobrych parę minut. Obwiązałam się liną wokół pasa, ciągnęłam rękami z całych sił, ale to było po prostu za ciężkie. W pewnym momencie widzę dziewczynę z karteczką "Stolica Hiszpanii?". "Madryt przecież". "Dobrze, możesz wracać". Jakoś dobrnęłam z tym kamolem i poleciałam dalej.

Lecę, lecę i widzę drzewo! Idealne do wspinania! Trzeba było na nie wejść i przedostać się na dach domku, przejść na drugą stronę i zeskoczyć. To było na wysokości 1 piętra, może trochę wyżej, nie pamiętam. Pani sędzia kazała skakać na szeroko rozstawione miękkie nogi z prawej lub z lewej strony, bo po środku podobno było twarde podłoże na dole. Usiadłam na tym daszku, zawahałam się na 3 sekundy "złamię nogę, czy nie złamię?", i skoczyłam. Wpadłam w pokrzywy, ubabrałam się ziemią, wstałam, jakiś chłopak zapytał, czy wszystko ok, przytaknęłam i pognałam dalej. Potem się dowiedziałam, że tylko 27 na 267 dziewczyn skoczyło z tego dachu. Reszta pewnie została ściągnięta przez chłopaków. Później była zabawna sytuacja, bo jakiś koleś stał i wrzeszczał na swojego kolegę, bo tamten bał się zeskoczyć. Przebiegłam obok niego i rzuciłam jakiś komentarz. W międzyczasie zostałam poratowana szklanką wody przez panią mieszkającą w bloku obok toru (nie było punktów odżywczych, miało być ciężko, więc było :D)
Podczas czołgania się pod zasiekami dogonili mnie i usłyszałam, że jestem idealną dziewczyną :). Połechtało się więc moje ego, a mili panowie pomogli mi przejść przez kilka następnych przeszkód, za co jestem niezmiernie wdzięczna. 



fot.Bikelife
W pewnym momencie przestałam się przejmować narastającym zmęczeniem. Dla mnie istniał tylko mój bieg i przeszkody, które miałam pokonać. Było cudownie. Właściwie to nie mogłam doczekać się kolejnych przeszkód, bo co następna to była ciekawsza.

Mniej więcej wtedy, kiedy skończyłam iść z betonowym blokiem na ramieniu, poznałam Piotra i Adriana, którzy zaproponowali, żebym się do nich przyłączyła. To było ok. 8-9 kilometra. Wtedy byłam już bardzo zmęczona, więc powiedziałam, że jak dam radę im dotrzymać kroku to z chęcią dołączę :). No więc zyskałam support na ostatnie 4 kilometry. Zyskałam też komfort psychiczny, bo wiedziałam, że jak nie dam rady, to na pewno ktoś mi pomoże :). Chłopaki serio pomagali mi na każdej przeszkodzie, bo sama już nie byłam w stanie. Miałam ręce jak z waty i tylko nogi nie odmawiały mi posłuszeństwa. Już było tak blisko do mety :)
Tylko raz robiłam karne burpees. Jak zobaczyłam 5 metrową linę, na którą trzeba było się wspiąć, to było tylko "oooooo nie... niech ktoś liczy". Raz, dwa, trzy....dwadzieścia dziewięć, trzydzieści. Po tych burpees już ledwo stałam.
Jeszcze tylko parę przeszkód, w tym kontener z wodą i lodem, gdzie trzeba było zanurzyć się w całości (miłe orzeźwienie), ogień, parę ścian...
fot.Bikelife
...żywa przeszkoda w postaci futbolistów (zostałam powalona na ziemię) i już tylko sprint do mety.

Zdjęcie dzięki uprzejmości pana Igora Kohutnickiego, na jego stronie (klik) więcej zdjęć przeszkód i ludzi :)
Najlepsze uczucie na świecie.
Na trasie spędziłam 2 godziny 38 minut i 22 sekundy. Byłam 103 wśród 267 dziewczyn (a brało udział w sumie 1367 osób, więc odsetek kobiet dość mały).
W tamtym momencie już nic nie czułam. Żadnego bólu, nic. Dostałam medal, bandanę, folię i picie. Cudownie, wszystko cudownie, ale chcę się już położyć. Podziękowałam chłopakom, że dotrzymali mi towarzystwa i rzuciłam się w trawę.
fot.Eryk

Uwaga, teraz będą drastyczne sceny! Poniżej zdjęcie moich kolan, jak wyglądały wieczorem w sobotę. Teraz siniaki już pozmieniały kolory na fioletowo żółte :). To samo na rękach.
Także polecam serdecznie. Na razie to jedno z najlepszych przeżyć w moim życiu :)
Pozdrawiam!

6 komentarzy:

  1. Piękne zdjęcia! A wspomnienia (oprócz tych z dni po) na pewno jeszcze lepsze :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żałuję, że nie mam ich więcej :) a wspomnienia magiczne! Serio polecam wziąć udział w czymś takim, człowiek może się wiele o sobie dowiedzieć :)

      Usuń
  2. Zdjęcia niesamowite! Wiesz? W pewnym momencie przyszło mi do głowy "a może ja też?" :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak tak tak! jeśli już taki pomysł zakiełkował w Twojej głowie to musisz spróbować!

      Usuń
  3. ale super! podziwiam, ja bym się chyba nie odważyła. przynajmniej jeszcze nie.
    (no i bałabym się, że mi nikt nie pomoże i utknę taka sierota gdzieś na trasie :/ )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś Ty, zawsze się znajdzie jakaś pomoc :)
      Ale no fakt, jednak trzeba być dobrze przygotowanym :)

      Usuń