piątek, 24 listopada 2017

3.Gorlicki Bieg Górski, czyli piękna jesień w Beskidzie Niskim.

Gdy mam gorszy dzień lub brakuje mi motywacji, uwielbiam wracać myślami do startów, szczególnie zaś do tych, które odbywały się w pięknych okolicznościach przyrody i gdy w roli głównej nie występowało zabetonowane miasto. Na pewno też nieraz będę wspominać III Gorlicki Bieg Górski, który odbył się w niedzielę 19 listopada. 
fot. Sara G

Tegoż dnia wstałyśmy o 6 rano, by zaraz przed 7 udać się Niebieską Strzałą w podróż do Wysowej Zdrój, gdzie odbywał się bieg. Tej nocy nie spałam zbyt dobrze, bo stresowałam się myślą, że muszę zawieźć i przywieźć z powrotem bezpiecznie do domu naszą trójkę. To był mój pierwszy raz, kiedy byłam kierowcą i biegaczem jednocześnie na tak długiej trasie (130 km w jedną stronę plus 23 km bieg). Niektórzy mogą pomyśleć, że nie ma się czym przejmować, przecież każdy tak robi, jednak moje obawy były związane z tym, że po długich biegach zazwyczaj doświadczam ogromnego bólu głowy, który pozbawia mnie chęci do czegokolwiek, a tutaj ciążyła na mnie jeszcze odpowiedzialność kierowania samochodem. W związku z tym w trakcie jazdy wypiłam ogromny kubek kawy z mlekiem i cukrem, która na szczęście pomogła i po biegu czułam się bardzo dobrze.

Dojechałyśmy na miejsce, jakimś cudem zaparkowałyśmy i udałyśmy się po odbiór pakietów do biura zawodów, gdzie kochana Sara dała nam nasze numery startowe. Według mojego odczucia było dość zimno, nawet gdzieniegdzie padały płatki śniegu, ale wiadomo, że podczas biegu człowiek się rozgrzewa i nie można ubrać się za grubo, wobec tego powstrzymałam w sobie chęć nałożenia na siebie jeszcze jednej warstwy z długim rękawem.
Gdzie jest Kasia? fot. Jacek Spyra

Zawsze przed biegiem rzucam okiem na profil trasy, aby wiedzieć, czego się spodziewać. Tym razem chyba zbyt pobieżnie zerknęłam na wykres i stwierdziłam, że czekają mnie około 4 góry do pokonania i tak też się nastawiłam. 
fot. Jacek Spyra FotoGorlice

Zaczęliśmy w jeden z najlepszych możliwych sposobów, czyli długim zbiegiem, podczas którego można było spokojnie się rozgrzać i nabrać ochoty na zabawę w postaci górek. Pierwszy podbieg zaczął się w okolicach 1,5 km, gdzie natrafiliśmy również na przeszkody w postaci błota i strumieni. Oczywiście już w pierwszym strumieniu zamoczyłam się po kostki, co wróżyło mi mokre skarpetki przez resztę biegu oraz pewne odciski i otarcia. Podejście było w miarę łagodne i ciągnęło się przez kolejne 2,5km, po czym nastąpił wspaniały, trzykilometrowy, wygodny zbieg, gdzie udało mi się biec tempem 4:30-4:40min/km. I to by było na tyle, jeżeli chodzi o szybkie bieganie tego dnia.
fot. Jacek Spyra FotoGorlice

Jak wiadomo, zbiegi są dosyć obciążające dla naszego układu ruchu, wliczając w to także palce u stóp, które z każdym krokiem uderzają o czubek buta. Muszę się teraz do czegoś przyznać i będzie to straszna rzecz. Zapomniałam skrócić paznokcie przed tym startem, czego później gorzko żałowałam w trakcie. Mój mały lewy palec obtarł drugi palec do krwi, aż powstała dziura, z kolei u prawej stopy duży palec wygląda jakby spadła na niego trzydrzwiowa szafa. Niestety te dwie sprawy znacznie obniżyły moje tempo na kolejnych zbiegach i myślę, że bez tego byłabym na mecie trochę szybciej, bo naprawdę się tego dnia starałam.
fot. Jacek Spyra FotoGorlice

Kolejne podejście, już trochę trudniejsze, trwało od 7 do ok. 8,5km, wtedy zjadłam sobie żel dla uzupełnienia energii. Punkt odżywczy miał znajdować się na 14 kilometrze i trzeba było dostosować swoje odżywianie właśnie do niego. Mi to akurat odpowiadało. Podłoże było coraz trudniejsze, a ja nie jestem przyzwyczajona do biegania w takich warunkach, więc gruba pokrywa z liści stanowiła dla mnie spory problem. Chociaż i tak odniosłam mały sukces, bo nie wywaliłam się ani razu na całej trasie! 

W każdym razie stopy bolały mnie coraz bardziej, ale nie marudziłam, postanowiłam nie zwracać na nie uwagi i napierać do przodu. Był już 10 kilometr i kolejne 1,5 kilometrowe podejście. Już 3 góry za mną! Jeszcze jedna i koniec! Czułam się wspaniale z tą świadomością, więc uśmiechnięta pognałam w dół po błocie ku punktowi odżywczemu. Nastąpił 3,5 kilometrowy zbieg, podczas którego dane mi było podziwiać przepiękne widoki, ponieważ na jakiś czas wybiegliśmy z lasu. Zaraz potem dotarłam do punktu odżywczego, który okazał się być usytuowany tuż przed 15 kilometrem. Wzięłam czekoladkę i kubek coli, pogadałam chwilę z Sarą i Bartkiem, powiedziałam, że już nie mogę, po czym dowiedziałam się, że najgorsze jeszcze przede mną. Wspaniale! No to w drogę.
Pomaszerowałam więc kolejne 2,5 kilometra pod górę. Powoli zaczynało mi odcinać prąd i pojawiły się problemy z brzuchem. Zaczęłam trochę tracić wiarę w siebie, ale to chyba normalka na wszystkich biegach długodystansowych. Dotarłam na szczyt Rotundy, na liczniku miałam 17,5km, a moim oczom ukazało się coś niesamowicie dziwnego i pięknego. Był to austriacki cmentarz z I wojny światowej. Gdybym tylko mogła, zostałabym tam dłużej, żeby dokładnie przyjrzeć się temu miejscu, ale pognałam dalej w dół, bardzo stromym zbiegiem. 
Zdjęcie ukradłam ze strony wydarzenia GBG

W tym momencie moje stopy już płakały, a ja prawie razem z nimi. Dotarłam do 19 kilometra i było chwilę płasko, wybiegliśmy na bardziej cywilizowaną drogę i stwierdziłam, że to już chyba koniec. Na trasie byłam już 2 godziny i 25 minut. Meta miała być na 22 kilometrze, więc chyba już żadnego podejścia nie będzie? Nastawiłam się na długi zbieg do "bazy", medal, ciepłą herbatkę i suche ubranie. Powinnam tam być za mniej niż 20 minut.
fot. Wiktor Bubniak

Jakież było moje zaskoczenie i zdziwienie, gdy moim oczom ukazała się góra najwyższa z możliwych! Wyższej nigdy na oczy nie widziałam, choć byłam już na Rysach, Świnicy, Kościelcu, Krywaniu, a nawet na Giewoncie i Kasprowym Wierchu! Ale wtedy ta góra przed moimi oczami była najwyższa i najbardziej odległa na świecie. 

Kozie Żebro. Krok za krokiem i krok za krokiem, powolutku przez ponad pół godziny wdrapywałam się na tę najwyższą górę. Dopadła mnie taka niemoc, że naprawdę wątpiłam czy ja w ogóle tam kiedykolwiek wejdę. Gdy popatrzyłam na współtowarzyszy niedoli, na ich twarzach malowała się taka sama rozpacz jak na mojej. Kozie Żebro. Zapamiętam tę nazwę i kiedyś się z nim rozliczę. Gdy jakimś cudem już dotarłam na szczyt, jeden z biegaczy uśmiechnął się do mnie, gdy z moich ust wypadło jedno jedyne słowo: "Masakra...". "Ale dałaś radę" powiedział. Odwzajemniłam uśmiech i podreptałam w dół, ku mecie.
Nie mogłam uwierzyć, że to tylko 847m n.p.m.
fot. Wiktor Bubniak

Podreptałam to dobre słowo, ponieważ biegiem bym tego nie nazwała. Po 3 godzinach i 11 minutach dotarłam do mety. Wzięłam herbatkę, czekoladkę, porobiłam foty, zadzwoniłam do mamy, żeby dowiedzieć się, gdzie są i przebrałam się w ciepłe, suche ubranie. Potem czekałam na mecie na mamę i Paulinę, a gdy już dobiegły, mogłyśmy we trzy świętować nasze małe sukcesy :).

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz