wtorek, 28 listopada 2023

Czy znowu będzie piekło? Relacja z Runmageddonu Rekrut Kraków-Dobczyce

Minęło ponad 5 lat od mojego poprzedniego Runmageddonu. Tak, ostatni raz biegłam w Myślenicach w maju 2018 roku. Pojechałyśmy tam razem z Zabieganymi dziewczynami i to był jeden z moich najlepszych Runmageddonów, zrobiłam sama prawie wszystkie przeszkody, biegłam jak szalona, miałam jakiś super mega czas i wspominam to bardzo miło. 

Odkąd wystartowałam pierwszy raz w 2015, to przynajmniej 2 razy w roku brałam udział w jakimś Runmageddonie i jeśli chodzi o biegi z przeszkodami, to zawsze byłam wierna temu jednemu brandowi, nigdy nie brałam udziału ani w żadnych Spartanach, ani Survival Race’ach, ani innych OCRach. W 2017 zrobiliśmy z moim bratem Weterana Runmageddonu, czyli wystartowaliśmy we wszystkich wymaganych do tego tytułu formułach: Rekrucie (6km i 30+ przeszkód), Classicu (12km i 50 + przeszkód), a całą przygodę zakończyliśmy udziałem w Hardkorze, czyli 21km i 70+ przeszkód i to był mój najdłuższy na tamten czas bieg w życiu biorąc pod uwagę czas jego trwania, czyli 5 i pół godziny. W 2018 pobiegłam w Classicu we Wrocławiu, a potem we wcześniej wspomnianym Rekrucie w maju i serio miałam chęć startować dalej. 

Ja uwielbiałam Runmageddony. To była dla mnie świetna zabawa, oderwanie od rzeczywistości, czas bez telefonu, spędzony na łonie natury z fajnymi osobami, w luźnej atmosferze wzajemnej pomocy i wsparcia. 

Myślałam, że w 2019 na pewno wystartuję, ale jakoś tak się złożyło, że nie zapisałam się na żaden. Potem przyszedł słynny rok 2020 i na pewien czas zapomniałam o Runmageddonie.

Kilka lat później, pod koniec 2022 roku pomyślałam, że mi tego brakuje i chciałabym jeszcze raz powrócić do tych chwil, zobaczyć jak to teraz wygląda. Zauważył to mój kochany mąż i podarował mi pod choinkę voucher na udział w dowolnym Runmageddonie w 2023 roku z komentarzem, że on też mógłby ze mną wystartować.

W styczniu zaczęłam chodzić na siłownię, żeby trochę wzmocnić moje wątłe rączki. Pierwsze treningi okazały się trudne, bo wyszło, że jednak nie jestem taka sprawna jak myślałam, ale dzięki Gabie, z którą chodziłam na zajęcia, miałam motywację, żeby stawiać się na tych treningach.

W marcu Gaba i jej mąż Karol mieli 30 urodziny i razem z Erykiem stwierdziliśmy, że to jest wspaniały pomysł, żeby oni z nami pojechali na Runmageddon, więc dostali w prezencie voucher na start.

Długo się zastanawialiśmy nad terminem. Mieliśmy do ogarnięcia dużo zmiennych, m.in. żeby każdemu odpowiadała data, bo np. ja miałam już zaplanowane starty w ultramaratonach w maju i sierpniu, a wiedziałam, że ani przed, ani zaraz po ultra nie ma szans na startowanie w biegu z przeszkodami. 

W takim wypadku majowy krakowski termin odpadł, ale jakiś czas później, w okolicach lata ogłoszono kolejny Runmageddon w okolicach Krakowa, a dokładniej w Dobczycach. 

16 września, Runmageddon Rekrut, seria o 9:30, jedziemy!

Jak mi poszło? Chyba ok, ale już nie mam takiej formy jak kiedyś i przeszkody są według mnie trudniejsze. Wiele z nich musiałam odpuścić (robiłam karne burpeesy), przez ściany przerzucał mnie Eryk, miałam trudności z wieloma rzeczami, które kiedyś robiłam całkiem sprawnie lub z mniejszymi problemami. Ale mimo wszystko i tak bawiłam się super. 

Jak zwykle zaczęliśmy od przeszkody z obciążeniem, tym razem był to bieg z workiem pełnym piasku, potem były przeszkody z drążkami, rzeka, chwiejne drabinki, wysokie lub pochyłe ścianki, czołganie się w bajorze pod zasiekami, głębokie doły, z których nie dało się wyjść bez pomocnej dłoni i tak dalej. Zabawa przednia. 


Dla mnie najcięższą przeszkodą był spacer z ciężkim łańcuchem (nie wiem ile on ważył, z 20 kilo na pewno) pod górę na szczyt zapory w Dobczycach, a potem w dół, żeby oddać łańcuch w to samo miejsce, z którego się go zabierało. Ta przeszkoda mnie wyczerpała, naprawdę to było ciężkie. 

Była też przeszkoda, którą bardzo chciałam pokonać, a z niej zrezygnowałam, bo było tam zbyt tłoczno i po kilku próbach się poddałam. To była wielka stroma pochylnia, na którą trzeba było wbiec, chwycić zawieszoną linę i wciągnąć się po niej na szczyt. Przed nią stał tłum ludzi, który chciał pokonać tę przeszkodę, a że trzeba było robić to pojedynczo, to straciliśmy tam z 15 minut. Erykowi udało się przejść górą, ale mi już nie, więc przeszłam dołem, porobiłam burpeesy i pobiegliśmy dalej. 

Zanim wystartowaliśmy nagrałam kilka sekund jak poszło Elicie:

To była już końcówka, a jak to bywa na końcówce Runmageddonu, jest tam ustawiona przeszkoda za przeszkodą, byleby jak najbardziej zmęczyć ludzi na koniec. Jest to też fajna opcja dla kibiców, bo można sobie oglądać ubłoconych ludzi popijając bezalkoholowe piwko i zagryzając frytkami.

I mimo że byliśmy prawie czyści i prawie susi xd, to pod koniec była PORODÓWKA, czyli ciężkie opony ułożone obok siebie, pod którymi trzeba było się przecisnąć. Podłoże pod oponami było błotne, więc idealnie na koniec, aby dotrzeć na metę po runmaggedonowemu.


Nasz czas to ok. 1h 37 min (w wynikach na stronie jest błąd i zaliczyli nam 1:21:30, bo pomyliliśmy się i wystartowaliśmy 15 minut wcześniej).

To był mój i Eryka drugi wspólny Runmageddon, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze zdecydujemy się pojechać i tym razem obiecuję (jak zwykle zresztą), że lepiej się przygotuję. Na tyle, żeby przynajmniej samodzielnie zrobić multiriga.

Pozdrawiam!

środa, 22 listopada 2023

Dycha Van Berde w ramach Biegu Lovelas - relacja

Najlepsza impreza biegowa na Podkarpaciu? Oczywiście, że Bieg Lovelas! 3 dystanse do wyboru (oficjalnie 3, bo nieoficjalnie jest 5), ciekawe i różnorodne leśne ścieżki, a do tego co roku trasy są inne. Mogę być nieobiektywna, bo to impreza organizowana przez Stowarzyszenie Zabiegani Mielec, do którego należę, ale kto by się tym przejmował, ważne, że jest naprawdę super.

Można pobiec dychę (w tym roku 11 km), można przejść 11 km z kijami, można pokazać jak się kocha las i przebiec 25 km, ale można też bardzo kochać las i zrobić 50 km. Nieoficjalnie jest też możliwość zgłoszenia do organizatorów chęci przebiegnięcia stu kilometrów, wtedy trzeba wystartować o 23:00 poprzedniego dnia i ma się całą noc biegania, żeby przed 7:00 rano, czyli przed startem Bardzo Love’lasa na 50 km wbiec na drugą pętlę. W tym roku znalazł się też taki, co stwierdził, że zrobi 3 pętle, czyli 150 km. Ale niestety po pierwszej pięćdziesiątce z dalszej rywalizacji wyeliminowała go kontuzja.

Ja zazwyczaj startowałam w głównym dystansie, czyli 25 kilometrów, ale rok temu postanowiłam spróbować swoich sił w “Dyszce” Van Berde, czyli biegu na 11 km. I bardzo mi się spodobało: było krótko, szybko, bezstresowo, czego chcieć więcej? W tamtym roku byłam 5 wśród kobiet (na 38) i 34 wśród wszystkich biegaczy (na 95) z czasem 1:04:09.

Ale czułam, że mogę jeszcze coś zdziałać w temacie tej dychy, więc postanowiłam wystartować też w tym roku, ale już z ambitniejszym planem, bo chciałam zejść poniżej godziny. Wiedziałam, że miało być trochę mniej przewyższeń niż rok temu i tak samo miało być 11 zamiast 10 km, więc była szansa, żeby poprawić ten czas.

Ustawiłam się z przodu stawki, żeby zacząć mocno i pierwszy kilometr poszedł w 4:59. Było płasko, ale droga wyłożona była niewygodnymi do biegania kamieniami przeplatanymi odrobiną błota i czułam, że to jest dla mnie za szybkie tempo, więc nieco zwolniłam. Mimo ponad stu osób na starcie, nie było tłoku wśród biegaczy, 2-3 osoby wyprzedziły mnie na drugim kilometrze, ale ogólnie było luźno. 

Miałam świadomość, że mogę być gdzieś z przodu kobiecej stawki, ale nie wiedziałam ile dziewczyn jest przede mną. Przed sobą widziałam tylko 2 biegnące osoby, bo część grupy oderwała się już na samym początku i zniknęli z pola widzenia, a na dodatek nie przyglądałam się za bardzo kto na starcie stał z przodu oraz ile było kobiet.

Tak więc miałam tylko swoje domysły, ale mimo to zaczęłam się tym przejmować. A jeśli jestem trzecia? I zaraz mnie ktoś dogoni i wyprzedzi, a ja nie będę w stanie podjąć walki, żeby utrzymać to miejsce? Albo jeśli jestem czwarta i do trzeciego miejsca dzieli mnie minuta lub dwie i ja się za mało staram i znowu podium przejdzie mi koło nosa?

Szczerze mówiąc ta pierwsza opcja mnie nieco zestresowała, więc wyobraziłam sobie, że jestem czwarta i gonię trzecie miejsce. Zdecydowanie bardziej wolę gonić niż uciekać, lepiej mi to działa na głowę.

Więc biegłam sobie na spokojnie tempem 5:15-5:25 (tak około), żeby biec w miarę sprawnie, ale też nie za bardzo komfortowo, żeby nie wyrzucać sobie później, że przecież mogłam przyspieszyć. Często w trakcie zawodów wyobrażam sobie i robię w myślach predykcje ile jeszcze będę w stanie wytrzymać biegnąc w danym tempie, czy jest to dla mnie na tyle komfortowe, żeby pociągnąć tak kilkadziesiąt minut? Wiadomo, to się czasem może zmienić w ciągu kilku chwil i nawet jeśli czujemy się ok, to zaraz może wszystko lec w gruzach. Ale wtedy czułam się dobrze.

Na 3 kilometrze stał Szymon, budowniczy tras Lovelasa, krzyknął do mnie “dawaj Kasia!” (albo coś w tym stylu, już nie pamiętam) i poleciałam, bo akurat było z górki. Kilkadziesiąt metrów dalej stał pan z kamerą TVP3 Rzeszów i czułam, że gdy go mijałam, to zaczął za mną biec, więc może moje nogi będą w telewizji.

Na 3,5 km zaczął się właściwie najciekawszy fragment tej trasy, bo wbiegliśmy na ścieżki MTB trails Mielec i to są takie fajne, mega atrakcyjne ścieżki. Mimo że mają dużo zawijasów i często są “falowane”, czyli co chwilę jest z górki lub pod górkę, to są bardzo komfortowe do biegania, bo praktycznie nie ma tam kamieni, tylko ubita ziemia.

Miałam za sobą już 4 kilometry, które minęły nawet nie wiem kiedy. Czułam się całkiem dobrze, pojawiło się tylko jedno bardziej strome podejście, na którym musiałam przejść do marszu, ale resztę podbiegów robiłam w truchcie. Jak to szybko mija, kiedy się biegnie tylko 11 prawe płaskich kilometrów, zamiast latać cały dzień po górach! Mnie często dopadają myśli, że chciałabym już skończyć, ale potem się reflektuję, że przecież w tym lesie jest tak przyjemnie, że biegnie się miło i ja przecież to lubię.

fot. Paweł UltraZajonc

Na 5 km dobiegliśmy do miejsca, gdzie na mapie robiło się serce i na jego koniuszku miał być punkt odżywczy. Jak tylko zaczynała się płaska utwardzona droga, to moje tempo rosło, bo moje asfaltowe serce cieszyło się z twardej nawierzchni, zaraz odzyskiwałam siły i mogłam właściwie samoistnie przyspieszać do 5:00 min/km. Punkt odżywczy widziałam z daleka, wyciągnęłam i przygotowałam sobie kubek, żeby nie tracić czasu. Nalałam sobie łyka wody i pognałam dalej. Był już 7 km, więc tylko 4 do mety!

Przed punktem dogonił mnie Gniewko, który biegł w czapce z rogami i przed startem zbierał grupę na “spokojne” tempo na 55 minut. Biegł razem z chłopakiem, który był najmłodszym uczestnikiem Dychy Van Berde, bo miał 14 lat. I mnie wyprzedzili! Ja w tym wieku tak dużo i szybko nie biegałam, co najwyżej 600 m na szkolnym boisku, a pierwsze “prawdziwe” najki do biegania mama kupiła mi jak miałam 15 lat. W każdym razie od tamtego momentu miałam motywację, żeby zbytnio mi nie uciekli i trzymałam się tak, żeby mieć ich w zasięgu wzroku i może na końcówce zaatakować i wyprzedzić.

Minął 8, potem 9 i 10 kilometr. Po drodze było trochę błota, gałęzi i podbiegów, ale dałam sobie z nimi radę. Na zegarku miałam 54 minuty, jeszcze jeden i meta, zdążę! U mnie ostatnie kilometry zawsze są najtrudniejsze, bo zwykle bardzo chciałabym przyspieszyć, ale często głowa mi nie pozwala, bo się boi, że za bardzo się zmęczy. Tym razem doszła jeszcze chęć przybiegnięcia zanim minie godzina, więc nie mogłam się poddać. I nie poddałam się! Mimo zmęczenia i trudniejszego terenu, spróbowałam cały czas przyspieszać, ostatnie kilometry poszły w 5:40, 5:24 i 5:16 min/km. 

100 m przed metą słyszałam jak moja mama krzyczy “Kasia!”, więc zrobiłam jeszcze sprint po trawie na koniec. I jest! 

fot. Mała Gośka

Czas 59:23! Trzecie miejsce open (na 48 kobiet) i 26 wśród wszystkich uczestników (na 113 osób). Byłam w szoku jak się dowiedziałam, że tylko dwie dziewczyny były przede mną i cieszyłam się, że dałam radę utrzymać przewagę nad czwartą dziewczyną, bo była minutę i 15 sekund później.

fot. moja mama ;)

Po biegu poszłam się przebrać i w szkole w Przyłęku czekaliśmy na dekoracje. W międzyczasie zjadłam wegańską zupę pomidorową, wypiłam herbatkę konopną z gospodarstwa Miody i Ogrody i gadałam z ludźmi, bo na mieleckich biegach zawsze jest z kim pogadać. 

fot. Paweł UltraZajonc

Biegłam w Lovelasie 6 raz i pierwszy raz w życiu stałam tam na podium. Taka mała rzecz, a cieszy 🙂

Pozdrawiam!


środa, 15 listopada 2023

Wyspiańska Połówka w Limanowej - relacja z biegu

Kilka dni po Magurskim Ultra poczułam pewien niedosyt. Ultrabieganie jest super, można powalczyć ze swoimi słabościami, pobyć w lesie wśród natury, pozmagać się z bólem i nauczyć się go akceptować, ale w ultra też trzeba być bardzo rozsądnym. Mam na myśli to, że nie można lecieć na łeb na szyję, tylko trzeba kalkulować i dobrze rozkładać siły. 

A ja potrzebowałam przyspieszyć, puścić nogi luzem i dać im pędzić przed siebie, tak nie za długo, bo chciałam się “zdrowo” zmęczyć, ale nie wyczerpać do zera. No i zdobyć trochę punktów w rankingu Rate My Trail, bo krótkie biegi idą mi zdecydowanie lepiej :D.

I tak myślałam sobie co mam z tym zrobić i nagle moja dłoń powędrowała do myszki i klawiatury, aby wpisać w wyszukiwarkę biegów jakiś krótszy, 15-20 kilometrowy bieg z rozsądnymi przewyższeniami, najlepiej w niedalekiej odległości od Krakowa. 

I znalazłam! Bieg o Breńskie Kierpce, 15 kilometrów długości, 650 m przewyższenia, godzinę dwadzieścia jazdy od domu, ideolo! Zachęcona od razu pobiegłam na stronę się zapisać, kliknęłam w formularz i… zobaczyłam, że limit miejsc został już wyczerpany, zapisy zakończone.

No więc szukałam dalej i natrafiłam na coś równie fajnego: Festiwal Biegów Górskich XRun w Limanowej. Beskid Wyspowy, ładna okolica, kilka biegów do wyboru. Sprawdziłam, czy jest coś dla mnie i się okazało, że oczywiście, że tak i to nawet półmaraton na 22 kilometry (;)) z 770 + m przewyższenia. Wyspiańska Połówka, bo tak nazywał się bieg, startowała w sobotę 19 sierpnia w Słopnicach.


Miałam więc ok. 1,5 tygodnia czasu na przygotowania, obmyślanie taktyki, trening, planowanie strategii żywieniowej i tak dalej. A tak serio, to po prostu cieszyłam się, że w niedalekiej przyszłości będę mogła znów stanąć na starcie i poczuć ten dreszczyk emocji, dodatkowo w pełni wypoczęta po wcześniejszych wojażach.

Stat był o 10 rano, więc mieliśmy sporo czasu, żeby się wyspać i dojechać na spokojnie z Krakowa, ale i tak nie obyło się bez stresu, bo najpierw nie mogliśmy znaleźć biura zawodów, a po odebraniu pakietu trzeba było pędzić na parking dla autobusów oddalony o 15 minut od biura, żeby dojechać na start, bo ten był na jakiejś górze daleko daleko.


No i dodatkowo było dosyć gorąco, jakieś 26 stopni w cieniu, a miało być coraz cieplej. I tu popełniłam pierwszy tego dnia błąd zabierając ze sobą tylko jednego półlitrowego soft-flaska, zamiast dwulitrowego plecaka z wodą. Chciałam pobiec szybko, więc nie brałam ani kijów, ani plecaka, bo te dwie rzeczy owszem pomagają, ale są też dodatkowym obciążeniem. Myślałam, że flask mi wystarczy, że nie będę dużo pić i jakoś dam radę, zagryzę zęby i będę cisnąć. 

No i pocisnęłam od samego startu. Pierwsze dwa kilometry były płaskie i z górki, więc poleciałam je po 4:56 i 4:44 min/km, i to był jedyny moment, kiedy można było biec tak szybko dłuższy czas. Na zbiegach czuję się całkiem pewnie, zwłaszcza gdy nogi są jeszcze świeże, więc mogłam wyprzedzać innych biegaczy gdy była taka możliwość. Następnie zaczął się podbieg i postanowiłam sobie, że będę jak najdłużej truchtać, żeby nie przechodzić do marszu, ale jednak miejscami miał on tak duże nachylenie, że musiałam go pokonywać marszobiegiem. I wtedy też zauważyłam, że wcale nie jestem dobra w podchodzeniu pod górę, tak jak mi się wcześniej wydawało. Mimo że szłam najszybciej jak mogłam, wręcz wypruwałam sobie flaki, to inni i tak mnie wyprzedzali. Nie miałam wyjścia i chcąc jako tako utrzymać tempo, musiałam próbować podbiegać pod tę górę. 

Po 3 kilometrze nastąpił skręt w prawo i po przejściu przez łąkę praktycznie zderzyliśmy się z pionową ścianą. Dosłownie tak wyglądało podejście, które właśnie się pojawiło. Na niecałym kilometrze było prawie 300 m przewyższenia (cały bieg miał 900 m przewyższeń wg mojego zegarka), szliśmy środkiem lasu, tam właściwie nie było żadnego szlaku, tylko wspinaliśmy się po zboczu pełnym paproci, korzeni, luźnej ziemi i gliny.

fot. Michał Buczyński

Moje tempo oczywiście spadło, ale najważniejszym celem w tamtym momencie było przeżyć i nie zejść na zawał. To podejście trwało całą nieskończoność, wdrapanie się na szczyt zajęło mi ponad 21 minut (przypominam, niecały kilometr! :D) i jak tak szłam sobie chwilę po szczycie, to nagle spomiędzy drzew wyrosła wieża widokowa. 

“To już? To Modyń?” Byłam trochę w szoku (mimo że przed startem studiowałam mapę i wiedziałam, że będziemy wbiegać na tę górę), to i tak zaskoczyło mnie, że tam jest TAKIE podejście. 

Więc minęły już 4 kilometry trasy, a ja właśnie zorientowałam się, że może mi się skończyć woda zanim dotrę do punktu odżywczego, który miał być przed 9 kilometrem. A co potem? 13 kilometrów w upale z jednym małym flaskiem? Wolałam nawet nie myśleć, stwierdziłam, że coś się ogarnie, jakoś to będzie…

Następne 3 kilometry były całkiem fajnym wygodnym zbiegiem, znowu mogłam choć na chwilę przyspieszyć do 5:20-5:00, bo pojawił się nawet kawałek asfaltu. 

Dobiegliśmy do wsi Wierzyka, gdzie zaczęło się kolejne podejście pod górkę. Choć było dosyć strome, to dzięki drzewom, które chroniły od słońca, można było je pokonać bez większych problemów. Po krótkim zbiegu dotarliśmy do punktu odżywczego przy Przełęczy pod Ostrą.

Byłam niesamowicie spragniona, mój flask był pusty, więc poprosiłam o napełnienie wodą z cytryną i wypiłam go całego od razu na punkcie. Ponownie napełniłam naczynie, tym razem zwykłą wodą i poleciałam dalej.

Na podejściu pod Ostrą spotkałam wielu turystów, praktycznie wszyscy życzyli mi powodzenia, a jeden starszy pan polecił mi pić dużo wody. Ja z chęcią piłabym dużo wody, ale musiałam jednocześnie ją oszczędzać, bo bałam się, że zaraz się skończy.

I tak biegłam sobie szczytami, wokół mnie było już niewielu biegaczy, więc nastąpił moment, kiedy trzeba było bardziej uważać na oznaczenia trasy, żeby się nie zgubić. Postanowiłam sobie, że będę biegła każdy możliwy do biegu odcinek, nawet jak mi się nie będzie już chciało (co się zdarzało oczywiście bardzo często, np. na wypłaszczeniach). Na szczęście od tego momentu było bardzo dużo zbiegów, ale mimo prób oszczędzania wody, na 12 km już nie miałam nawet połowy flaska. 

Przy przekraczaniu mikroskopijnego strumienia podjęłam decyzję, że nie mam innego wyjścia i muszę się ratować wodą z rzeczki. To był bardzo płytki strumień, ale woda wydawała się czysta, więc spróbowałam nalać cokolwiek. Nie było to super łatwe, ale dało się! Woda była tak niesamowicie przyjemna i zimna, byłam uratowana! Wypiłam ile mogłam przy tym strumieniu, nalałam ile się dało do flaska i pobiegłam dalej. 

Chociaż biegiem raczej tego nie można było nazwać, bo nastąpiło dwukilometrowe podejście pod Golców. Minęły już ponad 2 godziny biegu, ja byłam na ok. 15 kilometrze i próbowałam zgadywać, ile czasu może mi zająć pokonanie reszty trasy. Czy będzie po drodze jeszcze jakiś strumień? Czy wystarczy mi wody? Czy wystarczy mi sił? Żeby odwrócić myśli zajęłam się podziwianiem widoków, robieniem selfie i oglądaniem działek na sprzedaż. Btw. była tam całkiem fajna okolica do zamieszkania.

Po drodze wyprzedziły mnie 2 osoby z mojego dystansu (w tym samym czasie odbywały się jeszcze inne biegi, m.in. 50 i 38 km), miały zadziwiająco dużo sił i szybkie tempo jak na ten etap wyścigu, trochę im zazdrościłam, ale zajęłam się swoim biegiem. Byłam ciekawa jak mi idzie. Czy jestem gdzieś z przodu, czy jak zwykle ostatnio z tyłu? Jak tam sytuacja w mojej kategorii wiekowej? Nie spodziewałam się miejsca na podium, ale może jakieś 5 miejsce udałoby się trafić?

Wdrapałam się na Golców, ostatni tego dnia szczyt i zaczął się zbieg, właściwie można by go nazwać już zbiegiem do mety, ale miał ponad 6 kilometrów. Jakoś dawałam radę biec, mimo że było mi już źle, czułam się zmęczona, przegrzana i odwodniona. Ale było już tak niedaleko. 

Biegliśmy przez osiedle ładnych domków, potem dotarłam do wolontariuszki, która wskazała mi drogę dalej przez ulicę w dół, przez łąki i do lasu.

Po drodze złapałam gdzieś kolejny strumień, który znajdował się w takim jakby wąwozie w środku lasu, tam mogłam z ulgą uzupełnić zapasy. Napiłam się, nalałam wody prawie do pełna i chciałam iść dalej, ale nagle zorientowałam się, że nie wiem, gdzie mam iść. Byłam na brzegu strumienia, ale tasiemki widziałam tylko za sobą, przed sobą nie widziałam nic, żadnych znaków. Ale spokojnie, wdech, wydech, skoro widziałam taśmy, to gdzieś musi być dalej droga. Straciłam kilka minut w tym miejscu, parę razy pokrążyłam tam i z powrotem, ale w końcu udało mi się znaleźć trasę. Okazało się, że trzeba było przekroczyć strumień i przedrzeć się przez krzaki, a tam dalej była już oznaczona dróżka. 

Był już 18,5 km, miałam 2h i 50 min na zegarku. Doskwierał mi upał i już bardzo chciałam się znaleźć na mecie. Wiedziałam, że już naprawdę jest niedaleko, jakieś 3 i pół kilometra, głównie z górki albo po płaskim, wmawiałam sobie, że dam radę i że mam się nie zatrzymywać. I tak mimo wszystko musiałam pokonywać tę trasę marszobiegem, bo nie dawałam rady biec cały czas, ale wiedziałam też, że im krócej będę maszerować, tym szybciej dotrę do końca, będę mogła się położyć i wypić całą butelkę wody.

Dotarłam już właściwie do miasta, do Limanowej, gdzie była meta. Wolontariusze zatrzymali samochody na ruchliwej ulicy, żebym mogła przejść i przebiegłam do Parku Miejskiego, wzdłuż którego ciągnęła się ostatnia prosta, ostatni kilometr zawodów. Biegłam ile sił w nogach, przyspieszyłam już prawie do 5:00, byleby tylko jak najszybciej dotrzeć na metę i ona w końcu tam była!

Czas: 3:20:13, miejsce 45 na 100 osób open, 7 na 31 wśród kobiet i 2 w kategorii wiekowej na 6 startujących dziewczyn (o czym dowiedziałam się później, jak już wróciliśmy do Krakowa, więc nie odebrałam dyplomu i nie mam zdjęcia na podium :D). Jaka to była dla mnie ulga! Wyduldałam całą butelkę wody, przebrałam się w czyste ciuchy i poszliśmy z Erykiem na zasłużony obiad. 

Miła to była odmiana od wcześniejszych całodziennych biegów, tym razem nie zamykałam stawki, okazało się, że byłam w pierwszej połowie biegaczy. Nawet portal Rate My Trail uznał, że to mój najlepszy bieg trailowy w karierze i dostałam za niego ponad 500 punktów (zazwyczaj dostawałam tak 350-480).

Pozdrawiam!

niedziela, 5 listopada 2023

Ultramaraton Magurski - relacja

Uprzedzam, że to będzie długa opowieść o samotności, trudach, strachu i zmęczeniu, ale z happy endem, więc polecam przygotować sobie dużą herbatę i zapraszam do czytania.

fot. Grzegorz Lipiec

Mój drugi w tym roku ultrabieg do zaliczenia, czyli Ultramaraton Magurski, odbył się w sobotę 5 sierpnia. Tym razem trasa miała mieć 74 km i ok. 2650 m przewyższenia, co oznaczało najdłuższy bieg w moim życiu i to o prawie 10 km więcej, niż najdłuższy do tej pory. Czy się bałam? Trochę. Czy dobrze wytrenowałam? Hmm...

Obecnie trenuję z planem do jesiennego półmaratonu (8 października), a ultramaratony biegam sobie “ na zaliczenie”, w związku z tym na razie nie robię bardzo długich wybiegań ani dużej objętości. Dodatkowo na 2-3 tygodnie przed startem rozbolało mnie kolano, przez co jeszcze bardziej zmniejszyłam objętość i zwolniłam tempo biegów z nadzieją, że to tylko chwilowy ból. Na szczęście on ustąpił i teraz jest już wszystko ok, ale z tyłu głowy miałam mały strach, że przy takich przeciążeniach jakie są na górskim ultra, kontuzja może się pogłębić. 

fot. Grzegorz Lipiec

Zapisując się na Magurski myślałam, że czeka mnie sierpniowy upał oraz suche łąki i lasy, więc mentalnie przygotowywałam się właśnie na takie warunki. Ale jakimś cudem nie wzięłam pod uwagę, że ten bieg był w Beskidzie Niskim, czyli podobno najbardziej zabłoconym beskidzie w Polsce, a tydzień przed biegiem zapowiadali deszcze w całym Podkarpaciu, co trochę mnie zmartwiło, ale cóż, biegacz musi być przygotowany na każdą pogodę. Mi deszcz jako taki nie przeszkdza, przeszkadzają mi natomiast mokre stopy, których po moich doświadczeniach z maratonem w deszczu i ostatnim ultra trochę się boję. Mokre stopy oznaczają odciski, bąble, rany i ból. I chociaż ultra praktycznie zawsze oznacza ból, to lepiej sobie go na własne życzenie nie dokładać, np. specjalnie wbiegając w kałuże i mocząc buty. 

Start był o 5 rano, więc wstaliśmy z Erykiem o 3:40, zebraliśmy się i pojechaliśmy do Krempnej, bo nocowaliśmy kilka kilometrów dalej, w Chyrowej. W biurze zawodów dostałam też tracka, żeby można było na żywo śledzić moją kropkę na mapie. Sprawdziliśmy pogodę na ten dzień i od ok. 6:00 miało zacząć mocno padać i miała być burza, a przestać miało dopiero o 12:00. Więc super, jakieś 6 godzin deszczu. 

Przewidziane były 4 punkty odżywcze, pierwszy w Iwli na 20 km, na którym byli Zabiegani i moi rodzice, drugi w Tylawie na 33 km, na którym umówiłam się z Erykiem, że przywiezie mi suche rzeczy, żebym mogła się w nie przebrać, potem na 45km w Olchowcu i na 62km w Ożennej, gdzie również byli Zabiegani i moi rodzice.

Pierwsze kilometry biegu zazwyczaj są spokojne, wszyscy są skupieni, przygotowani na długą przeprawę przez pola i lasy, ale chyba nikt z nas nie spodziewał się tego, co miało nastąpić. Gdzieś koło 5 kilometra ktoś z przodu źle skręcił, przez co kilkanaście osób, w tym ja, pobiegliśmy w złą stronę. Na szczęście ten ktoś po kilkuset metrach się zorientował i zaczął się wracać, przez co ja nadrobiłam może z 200 metrów. Pierwsze 1,5 godziny było senne i zamglone, ale już coś się święciło w powietrzu. Już czuliśmy, że to nadchodzi. 


fot. Katarzyna Gogler
O 6:30 napisałam do rodziców, że chyba zaraz będzie burza, a kilka minut później zrobiło się ciemno i z nieba zaczęły spadać krople. Akurat szłam przez jakieś łąki i krzaki, byłam prawie na szczycie wzgórza, zatrzymałam się i założyłam kurtkę z kapturem. I to był dobry pomysł, bo dosłownie za minutę rozpętało się piekło, padało coraz mocniej i pojawiły się pierwsze grzmoty. Wiatr szalał, deszcz zacinał prawie poziomo i walił w materiał ubrań i po gołych nogach, a ja dziękowałam tylko, że uderzało w plecy, a nie w twarz, więc mogłam podążać przed siebie z otwartymi oczami. 

fot. Pan Kowal
Zaczęłam się trochę bać, bo byłam na otwartej przestrzeni w trakcie burzy. Liczyłam sobie czas od błysków do grzmotów - wychodziło za każdym razem 7-8 sekund, więc czułam się w miarę bezpiecznie, bo centrum burzy było przynajmniej 2 kilometry ode mnie. Padał potężny deszcz, taki, że już w kilka minut byłam przemoczona do suchej nitki, miałam mokre buty, spodenki, majtki, kurtkę, koszulkę, włosy i plecak. Wszystko. Na szczęście wbiegłam do lasu, przez co trochę osłoniło mnie od wiatru i silnego deszczu. Środkiem ścieżki płynął potok, zaczęło się robić lekkie błoto, ale już po jakimś czasie przestałam zwracać uwagę na kałuże, tylko przebiegałam przez środek nie chcąc tracić czasu i energii na szukanie “suchej” drogi. Trwało to jakąś godzinę, po czym burza zaczęła się oddalać, bo od błysków do grzmotów mijało już 9-12 sekund. I kiedy myślałam, że już przechodzi, nagle prawie oślepił mnie blask, doliczyłam do dwóch i potężny huk dotarł do moich uszu. Jednak nie przeszło. 


Po 2 godzinach i 25 minutach od startu, jeszcze w trakcie tej burzy mój zegarek stwierdził, że musi zaalarmować moich bliskich, bo wykrył zdarzenie i zaczął brzęczeć, włączył alarm w telefonie i wysłał moje położenie do numeru ICE, czyli do Eryka. No i wyłączył się trening. Tak naprawdę nic się nie stało, ale dobrze wiedzieć, że ten system alarmujący działa. Napisałam tylko wiadomość, że wszystko ok i żyję, żeby nikt się nie martwił. 

W każdym razie musiałam włączyć trening na zegarku od nowa, miałam nadzieję, że ten wcześniejszy odcinek się zapisał, a wiecie jak to u biegaczy… jak nie ma treningu na aplikacji, to znaczy, że go nie było :D. Niestety nie wiedziałam też, ile miałam wcześniej kilometrów ani ile minęło czasu, bo w trakcie burzy nie zwracałam uwagi na zegarek, co trochę utrudniło mi potem wyliczenia odległości od punktów odżywczych. A na wyczerpującym się glikogenie dodawanie za każdym razem 15 i pół kilometra albo 2h 25 minut było uciążliwe i trudniejsze niż zwykle.

Biegliśmy sobie po błocie, trawie i krzakach, było ślisko, choć dzięki moim butom z naprawdę agresywnym bieżnikiem jakoś dawałam sobie radę tam, gdzie inni tańczyli walcząc o życie. Tak dotarłam do pierwszego punktu odżywczego w Iwli i to był jedyny raz, kiedy pomyślałam “To już? Tak szybko?”.

Powitały mnie wesołe dzwonki i cała grupa Zabieganych na czele z moimi rodzicami. Napełniono mi plecak świeżą wodą, dostałam kanapki z dżemem, arbuzy, ciastka i trochę coli oraz paczkę suchych chusteczek i woreczek na nie, żeby się więcej nie zamoczyły. Byłam tam chyba z 10 minut, bo nie chciałam jeszcze odchodzić, ale musiałam ruszać, bo przecież jeszcze 55 km było przede mną. Więc pożegnałam się i pobiegłam w dalszą drogę. Wiedziałam, że spotkamy się za kilka godzin (dokładnie ponad 8) na 62 kilometrze. 



uwielbiam zdjęcia w trakcie jedzenia :D

To błoto, które było wcześniej, to był dopiero początek. Prawdziwe błoto miało dopiero się zacząć. W międzyczasie zaczęli mijać nas pierwsi zawodnicy z maratonu, który startował godzinę później i też miał przygody z burzą. Zaczęło się gliniasto-błotniste podejście w lesie i szczerze mówiąc teraz ten fragment trasy widzę jak za mgłą. Dużo trawy, śliskiego błota, ale wokół mnie jeszcze byli ludzie, więc czułam się raźniej. 


Jakiś czas później trasy rozdzieliły się i 40 km skręciło w stronę Chyrowej, a my podążyliśmy w kierunku Tylawy. Droga przez chwilę była szeroka i utwardzona, ale to nie potrwało długo, bo zaraz znowu skręciliśmy na błotniste ścieżki podążające w las i pod górę. 



Zrobiło się mniej tłoczno, bo na trasie byli już tylko zawodnicy z siedemdziesiątki. Był ok. 25 kilometr, biegliśmy zboczem wzgórza i właściwie nic się nie działo. Nudy. Jeszcze nie byłam bardzo zmęczona, nie bolały mnie nogi, mogłam biec bez problemu (tam gdzie się dało) i ogólnie było bez dramatu. 

Przypomniało mi się, że tuż przed startem powiedziałam Erykowi, że ja chciałabym już być na 50 kilometrze, żeby to ultra już się zaczęło, więc na tamten moment musiałam jeszcze chwilę poczekać. Dobiegliśmy w miejsce, gdzie był ostry skręt w prawo i w końcu zaczęło się chyba najbardziej strome podejście na całej trasie. Miało może z 200 m, ale było bardzo pochyłe i śliskie, w końcu jakieś wyzwanie! Wdrapałam się tam nie bez problemów, ale potem wysiłek został wynagrodzony bardzo przyjemną do zbiegania ścieżką. 


Nie mogłam już się doczekać kolejnego punktu odżywczego, wg mapki na numerze startowym miał być tuż tuż, wiedziałam, że Eryk na mnie czeka, chciałam już go spotkać, ucałować i mieć możliwość przebrania się w suchą koszulkę i świeże skarpety. Znowu zaczęło grzmieć, ale niebo nie wydawało się ciemne, więc miałam nadzieję, że ta mała burza przejdzie bokiem. W końcu wybiegłam z lasu na łąki, droga prowadziła łagodnie w dół i mogłam trochę szybciej potruchtać. 

Dobiegłam do punktu w Tylawie, który był jednak 2 km dalej, niż miał być według znaków, co zauważyłam nie tylko ja, ale inni biegacze też. Na punkcie dolałam sobie wody do bukłaka, zjadłam trochę ciastek i arbuzów, wyrzuciłam śmieci i poszłam do samochodu, żeby się przebrać. To przebieranie zajęło mi strasznie dużo czasu, bo znów zaczął padać deszcz, a ja byłam tak brudna i nie chciałam ubrudzić całego samochodu. Zrzuciłam z siebie kurtkę, bluzę i koszulkę, założyłam świeży t-shirt i bluzkę z długim rękawem i przyszedł czas na skarpety. Nie miałam butów na zmianę, a skarpetki, które niosłam w plecaku były przemoczone, więc została mi do przebrania tylko jedna para, którą przywiózł Eryk razem z resztą ubrań, które sobie przygotowałam.

Widzicie tego bociana na słupie?

Już samo zdjęcie butów okazało się wyzwaniem, bo przez to, że przez parę godzin miałam mokre stopy, to już zdążyły mi się zrobić lekkie odciski, a skóra się pomarszczyła. Zmiana skarpet na suche była konieczna. Niestety wraz ze skarpetami, zalały się też moje plastry i nie miałam czym zalepić odcisków. Zanim się przebrałam, zjadłam mus ryżowy, napiłam się i zapakowałam dodatkowe jedzenie do plecaka, minęło z 20 minut i prawie wszystkie osoby, które wcześniej były za mną, wyprzedziły mnie. No i żal mi było opuszczać Eryka i znowu zostawać sama na kolejne godziny. 

Pocieszeniem był fakt, że następne 9 kilometrów do kolejnego punktu miało być prawie płaskie, z jednym bardzo łagodnym wzniesieniem i łagodnym zbiegiem, więc wzięłam z samochodu kije i ruszyłam w drogę do Olchowca.

Jeszcze lekko padało, ale zaraz się rozpogodziło i mogłam zdjąć kurtkę, bo zaczynało się robić ciepło. Droga prowadziła przez mokre łąki i jakieś 500 m od punktu był strumień bez żadnej kładki, więc z żalem pożegnałam się z suchymi skarpetami. 



tych strumieni było tam ze 4 na tych 9 kilometrach

Próbowałam truchtać, kiedy było płasko, ale niestety po 6 godzinach drogi zaczynałam już czuć zmęczenie. A nie byłam przecież nawet w połowie! Więc podążałam sobie spacerkiem i podziwiałam widoki, bo w zasadzie nie miałam nic lepszego do roboty. Następne kilometry mijały w miarę szybko, pokonywałam je marszobiegiem, bo teren był tutaj dość trudny do biegu, co chwilę trzeba było przechodzić przez strumienie albo błoto, albo mokre krzaki, albo błotniste mokre krzaki, więc bardziej maszerowałam niż biegałam. I tak minęły kolejne 2 godziny, aż w końcu wybiegłam na drogę asfaltową. Czułam, że ktoś mnie goni i zaraz wyprzedziła mnie jedna dziewczyna, Hania. 

Znalazłam się we wsi Olchowiec, gdzie miał być punkt odżywczy, do którego musiałam dotrzeć przed 13:00, żeby móc z niego wyjść dalej. Na szczęście przybyłam tam ok. 12:40, więc miałam trochę zapasu. Na punkcie dogoniłam Hanię, pogadałam z bardzo miłym panem ze stowarzyszenia leśników, który ogarniał punkt samodzielnie. Zjadłam kanapkę z dżemem, arbuzy i poprosiłam o nalanie wody do bukłaka. Hania ruszyła w drogę, a ja jeszcze chwilę postałam, żeby odpocząć. Pan z punktu powiedział, że do Ożennej, czyli następnego przystanku, dotrzemy pewnie za jakieś 3 godziny. Miałyśmy do niego ok. 18 kilometrów, ale też jedno strome podejście i kilka mniejszych wzniesień po drodze, w sumie około 6 górek. Więc wymaszerowałam pod górę naładowana nową energią i zapałem, bo jedyny limit, który mnie obejmował, to dotarcie na metę do 20:00. Czyli miałam jeszcze 7 godzin, przecież zdążę, prawda? PRAWDA? 



Był 44 kilometr i zaczęło się strome podejście na Baranie, pojawiły się też znaki, że jesteśmy na terenie Magurskiego Parku Narodowego. W mojej głowie kotłowały się różne myśli, ale głównie pozytywne, bo było ciepło, świeciło słońce, ogólnie było bardzo przyjemnie. Wdrapałam się na grań, skąd ścieżka zaczęła łagodnie opadać i znowu się wznosić i tak w kółko. W normalnych warunkach na spokojnie można było to przebiec, ale ja już nie byłam w stanie normalnie biegać, więc zastosowałam technikę “na skradającego się narciarza” (dokładnie tak to wygląda) i próbowałam poruszać się najszybciej jak mogłam odpychając się kijami i udając, że biegnę. Byłam sama w lesie, w ciszy, od dłuższego czasu bez kontaktu z ludźmi, więc już zaczęło mi trochę siadać to na głowę i zaczęłam przyglądać się drzewom. I w pewnym momencie dotarło do mnie, że one są straszne. To były majestatyczne, piękne buki, ale były tak wielkie i miały tak dziwne gałęzie, że zaczęłam się ich bać. Po chwili stwierdziłam, że nie mogę tak robić, bo tylko się nakręcam, a przecież nie miałam jak uciec przed tymi drzewami (omg jak to brzmi…), więc musiałam przestać spoglądać na drzewa i skupić się na drodze przed sobą.


zdjęcia oczywiście nie oddają prawdziwej wielkości tych drzew

Odliczałam kilometry, ale one mijały tak wolno, że zdałam sobie sprawę, że ja wcale nie pokonam tego odcinka w 3 godziny. 

Dobiegłam na Baranie i droga skręciła w prawo, gdzie podążała wzdłuż granicy ze Słowacją. Za jakiś czas daleko przed sobą ujrzałam dwójkę ludzi i zastanawiałam się, czy nie mam omamów i czy to są prawdziwi ludzie. Szli bardzo wolno i sobie gadali, była to Hania z jakimś innym chłopakiem, a ja nie mogłam uwierzyć, że dogoniłam biegaczy z Magurskiego, spodziewałam się, że to będą jacyś turyści. Po kilku minutach dałam radę ich dogonić i powiedziałam, że bardzo się cieszę że ich widzę, bo myślałam, że jestem tu sama. Po jakimś czasie zobaczyłam przed sobą kolejnego biegacza, który siedział na słupku granicznym. Gdy go mijałam, zapytałam, czy coś się stało, czy czegoś mu nie potrzeba, ale zapytał się mnie tylko czy wiem, kiedy będzie kolejny punkt odżywczy. Powiedziałam, że wg planu na 62 (był ok. 55 km), ale że ja już nie wierzę w rozkłady, które były podawane i pewnie będzie koło 65. Bo na mapce był raczej koło 64-65 kilometra. 


jak zobaczyłam znak, że do Ożennej 3 i pół godziny, to zrobiło mi się słabo :D


I podążałam tak sobie dalej w mojej jaskini bólu, moje stopy cierpiały coraz bardziej, bo były przemoczone wcześniejszymi mokradłami i strumykami, skóra na nich była już mocno pofałdowana i nadwrażliwa, a jak już znalazłam jakiś w miarę wygodny sposób na poruszanie się, to nagle poczułam ostry ból lewej pięty. Musiał pęknąć bąbel, który tam miałam i to spowodowało u mnie duży kryzys. Myślałam, że zaraz siądę i się rozpłaczę, ale nawet nie mialam gdzie usiąść, bo wszędzie były tylko krzaki i błoto, nie było żadnej ławki ani nawet pnia czy konara. Postanowiłam, że przetrzymam do jakiegoś miejsca, gdzie będzie ławka (wierzyłam, że jakaś będzie) i tam ściągnę na chwilę buty, żeby sprawdzić jak wygląda sytuacja. Do ławki dotarłam po około 30 minutach spaceru i usiadłam na niej zrezygnowana. Próbowałam ściągnąć buty, ale to było tak trudne i bolesne, że ściągnęłam tylko jeden i drugi zostawiłam w spokoju. Posiedziałam tak chwilę i zastanawiałam się nad tym, jak ja mam dotrzeć do Ożennej, skoro zostało mi tam jakieś 5 kilometrów, a ze mną było coraz gorzej. Po chwili wyprzedziła mnie Hania i biegacz, który przedtem siedział na słupku. Moje morale spadło, ponieważ przynajmniej do tej pory myślałam, że nadrabiam miejsca, bo wyprzedziłam trzy osoby, ale teraz dwie znowu przegoniły mnie. 

Grób nieznanego żołnierza

Włożyłam z powrotem but, co bolało jeszcze bardziej niż jego ściąganie, spróbowałam wstać i w tym momencie pożałowałam, że w ogóle usiadłam, bo kilka minut odpoczynku spowodowało, że się zastałam i ciężko było ruszyć. Chciałabym już dotrzeć na punkt. Byłam głodna, wyczerpana, przewidywane przeze mnie 3 godziny już dawno minęły, a o punkcie ani widu ani słychu. Doszłam na skraj lasu, zaczęłam przedzierać się przez jakieś bagno i wysokie krzaki, moje stopy piekły, jakby co chwilę ktoś smyrał mnie nożem w otwarte rany i choć wiedziałam, że każde zanurzenie w kałużach przynosi chwilową ulgę, to na dłuższą metę powodowało coraz większy dyskomfort. Trwało to całą nieskończoność, aż w końcu wyszłam z lasu na punkt widokowy. Daleko przed sobą widziałam Hanię, widziałam domki, więc gdzieś tam w dole musiał być punkt w Ożennej, Zabiegani i moi rodzice. Zbieg był całkiem łagodny, ale dla mnie był już za stromy, żeby sprawnie się poruszać. 


Był upał, słońce mocno opalało skórę, którą niby miałam posmarowaną kremem z filtrem 50, ale on już dawno przestał działać. W końcu udało mi się pokonać ten zbieg i ujrzałam namiot Zabieganych. Oni mnie widzieli już wcześniej, bo podnieśli hałas, w ruch poszły dzwonki, usłyszałam wiwaty i przywitania. Byłam już tak zmęczona, marzyłam o bułce z serem i szklance herbaty. Ale nie było tak prosto, bo musiałam jeszcze pokonać strumień (oczywiście bez kładki), który oddzielał mnie od punktu, ale nie przejmując się butami, które i tak już od ponad 10 godzin były mokre, przeszłam przez tę wodę i wpadłam w ramiona mamy i reszty wesołej ekipy. 



Na punkcie spędziłam z 20 minut, bardzo nie chciałam stamtąd wychodzić. Zjadłam 3 kanapki (z pasztetem i serem), trochę arbuzów, wypiłam 2 kubki herbaty, a Jola jeszcze karmiła mnie ciasteczkami. Pomyślałam, że warto byłoby zakleić sobie piętę, więc zrobiłam to, bo mama poratowała mnie dużymi plastrami. Pięta wyglądała tragicznie, jak to zobaczyłam to już przestałam się dziwić, dlaczego mnie tak boli. Miałam wielką czerwoną dziurę, którą trzeba było zabezpieczyć i dojść z tym jeszcze 12 kilometrów do mety.



Z żalem ruszyłam w dalszą drogę, ale wiedziałam, że to już końcówka, większość z górki, albo łagodnie w górę, za max 2 godziny powinnam być na mecie. I faktycznie w ostateczności byłam na mecie dokładnie 2 godziny później, ale najpierw czekały mnie jeszcze potężne kryzysy. Najpierw droga prowadziła asfaltem przez wieś Ożenną i potem łagodnie pod górę w kierunku ponownego wejścia do Magurskiego Parku Narodowego. Bardzo bardzo bardzo nie chciałam już wchodzić do lasu, miałam nadzieję, że ten asfalt już tak zostanie do końca, ale niestety po kilku kilometrach trasa skręciła w leśną ścieżkę. 


Na szczęście świeciło mocne słońce, więc aura była raczej radosna, optymistyczna, światło mieniło się pomiędzy drzewami, ale ja i tak zaczynałam mieć jakieś schizy. Raz wydawało mi się, że widzę stado dzików, które później okazało się małymi pieńkami w krzakach. Później widziałam, że ktoś siedzi na ławce, co wydało mi się strasznie niepokojące, że ktoś o tej porze siedzi sam na ławce w środku lasu, ale okazało się, że to był po prostu duży konar. Nie wspominając już o szelestach w krzakach dookoła, które były zwykłymi ptakami, albo myszkami lub żabami. I tak z każdym zakrętem bałam się, że coś znowu się pojawi, co chwilę sprawdzałam na tracku ile jeszcze, tak bardzo pragnęłam już wyjść z tego lasu, miałam w sobie niepokój, który narastał coraz bardziej, a do mety wciąż było daleko. 

Nie wiem ile minęło czasu, pewnie z 40 minut, aż w końcu doszłam na skraj lasu i z ulgą wyszłam na łąki. Dotarłam na punkt widokowy Wysokie, skąd roztaczał się piękny widok i od tego momentu miało być już tylko w dół. Żadnych podbiegów więcej, jak wspaniale! 





Z ulgą przyjęłam fakt, że dróżka biegła skrajem lasu, a nie w środku, dzięki czemu byłam trochę bardziej spokojna. Na zbiegu z Wysokiego nawet minęłam samotną dziewczynę, która szła w kierunku szczytu, więc na chwilę zrobiło mi się raźniej. W dole widziałam asfaltową ulicę i z tracka wynikało, że niedługo powinnam na nią trafić. 

Dobiegłam na rozwidlenie dróg z nadzieją, że to już moment aby wkroczyć na asfalt, ale nie. Trasa biegu skręcała na ścieżkę przyrodniczą na Kiczerę i znowu było pod górę. W tym momencie chyba nastąpiło u mnie największe rozczarowanie i kryzys. Mimo, że było pięknie, pomiędzy drzewami migały promienie kolorowego zachodu słońca, dookoła mnie wszędzie rosły polne kwiaty i trawy, zapach świeżego letniego powietrza lekko muskał moje nozdrza, to ja byłam załamana, bo ja już nie chciałam tam być. Chciałam już być na mecie. Droga prowadziła na razie przez łąkę, ale ku mojemu przerażeniu dalej prowadziła w kierunku lasu. I to ciemnego lasu. Nagle zrobiło się ponuro, drzewa zagęściły się, droga prowadziła w dół po błocie do wąwozu w kierunku strumienia. Pomyślałam sobie, że skoro jestem tu sama, nikt nie idzie ani za mną ani przede mną, próżno czekać na zasięg w telefonie, to jeśli coś mi się coś stanie, to po mnie. A kilka razy było blisko, żebym się poślizgnęła na błotnistej ścieżce i kamieniach. 


Nie robiłam już zdjęć, bo byłam w takim dziwnym stanie, że nie chciałam nawet wyciągać telefonu. No i cała byłam w lęku, bo było ciemno, a ja byłam sama. Bardzo chciałam już stamtąd uciec. Ja wiem, że to brzmi trochę irracjonalnie, zwłaszcza jak się patrzy na to z perspektywy czasu i wiadomo, że nic się nikomu nie stało, ale w tamtym momencie emocje trochę przejęły nade mną władzę, mimo że starałam się jakoś nad tym zapanować. 

I chyba byłam tak zdenerwowana, że zaczęła działać adrenalina, bo mój ból trochę się osłabił i byłam w stanie poruszać się trochę szybciej. Nie wiem ile czasu upłynęło (dla mnie za dużo), ale w końcu po tych niekończących się minutach w ciemnym lesie dotarłam do jakiejś polany z wiatami i ławkami, a dalej był już parking i droga asfaltowa. Ulga, jaka na mnie spłynęła wtedy była nie do opisania. Czułam się w końcu trochę bezpieczniej. Zaczęłam biec, tak naprawdę biec. Po 14 godzinach mimo wielkiego bólu i zmęczenia, moje pragnienie, aby już skończyć było tak duże, że normalnie biegłam. Oczywiście i tak musiałam zwalniać i przechodzić do marszu, ale ustalałam sobie, że biegnę do jakiegoś drzewa lub znaku, robię 100m marszu i biegnę dalej do kolejnego miejsca. 

Dotarłam do Krempnej. Czyli już niedaleko, PRAWDA? Od znaku minęło jeszcze z 20 minut zanim dotarłam do końca. Ale to był już asfalt, prawie cały czas w dól, gdzieniegdzie pojawiały się domki, więc mój strach zniknął. Wszyscy śledzili mojego tracka, mama mi napisała, że Eryk już po mnie wyszedł, żeby mi towarzyszyć na ostatnim kilometrze i faktycznie zaraz do mnie dobiegł. Widziałam już zalew na Wisłoce, skręt na metę i skaczącą, machającą mi mamę. Jeszcze tylko jeden zakręt, kilka kroków pod górę i 200 m do mety. 


I jak już tam dobiegałam to przeżyłam szok. Zobaczyłam przed sobą cały szpaler ludzi, wszyscy krzyczeli, klaskali, dzwonili dzwonkami, bo ja biegłam. Powiedziałam do mamy, że zaraz będę płakać, bo przecież nie wytrzymam ze wzruszenia, ale jednocześnie nie mogłam tego pojąć.

fot. Pan Kowal

fot. Pan Kowal

fot. Pan Kowal

Zalały mnie emocje, radość, zdziwienie, zakłopotanie, ale głównie spokój i ulga, że już po wszystkim, zaraz będę mogła usiąść i nie muszę już robić żadnego kroku więcej (oprócz tego, że musiałam się jeszcze przebrać w suche ubrania i dojść paręset metrów do samochodu).

Medal na szyi zawiesił mi mój tata. 

Statystyki: Czas netto na mecie: 14:28:22, miejsce 72/76 osób (4 DNF), 12/14 wśród kobiet i 2/2 w kategorii K18.

Wnioski i lekcje dla samej siebie:

  1. Muszę trochę krócej siedzieć na punktach odżywczych. Max 5-10 minut, zjeść, napić się, uzupełnić braki i iść dalej. Zsumowałam czasy postojów i policzyłam, że na 4 punktach spędziłam ponad godzinę.
  2. Trzeba lepiej zabezpieczyć rzeczy w plecaku, zwłaszcza jak zapowiadają deszcz.
  3. Mam mieszane uczucia co do kijów. Bo zdecydowanie pomagają w grząskim terenie i na podejściach, zwłaszcza w drugiej części dystansu, ale zauważyłam też, że trochę mnie spowalniają i częściej szukam okazji do przechodzenia do marszu. Bez kijów jestem skłonna więcej podbiegać. 
  4. Muszę więcej czasu spędzać w lesie, żeby się do niego na dobre przyzwyczaić. Bo w październiku czeka mnie Łemkowyna Ultra Trail 70 km i na pewno na trasie zastanie mnie noc, co oznacza znów samotność (prawdopodobnie) i ciemność, czyli dla mnie najgorsze połączenie.

Pozdrawiam!