piątek, 30 września 2016

Asfaltówka w górach, czyli relacja z 2.Gorlickiego Biegu Górskiego.

fot. Wiktor Bubniak

Jestem biegaczem asfaltowym. Zaczynałam udeptując wszystkie chodniki w okolicy i zawsze myślałam, że startowanie na asfalcie na typowych dystansach to jest to, co chcę robić ze swoim bieganiem. Trenowałam do półmaratonów, do dziesiątek, do maratonów i najlepiej, kiedy wszystko było jak najbardziej płaskie i kiedy nie wiał wiatr, bo wtedy były życiówki. I wtedy się najbardziej cieszyłam. Wtedy też mogłam porównać siebie do innych ludzi i do ich życiówek. A bo tu byłam lepsza, a tam niestety gorsza, więc trzeba poprawić to i tamto. A jak już się udało pobić swój rekord, to od razu myślało się o następnym, bo ten wynik co się ma, już nie jest taki atrakcyjny, jaki był jeszcze przed startem. W sumie nadal tak mam, bo przecież jestem biegaczem asfaltowym, ale chyba ten asfalt już mi bokiem wychodzi.

Na początku roku, w styczniu, Dominika namówiła mnie na udział w Wisłok Trail. Taki bieg na 30 kilometrów w ramach Ultramaratonu Podkarpackiego, który odbył się w maju. Nie opisałam go na blogu, bo... nawet nie wiem czemu. I już pewnie tego nie zrobię, chociaż kto mnie tam wie? Może kiedyś, w przypływie nostalgii zacznę opisywać biegi nigdy nie zrelacjonowane. Ale dziś nie o tym. Dziś chciałam powiedzieć, że wtedy ten Wisłok Trail bardzo mi się spodobał. Nietypowy dystans, trochę górek, ładna okolica, przygody i cudowna atmosfera.

Góry coś w sobie mają. Nieważne czy są niskie czy wysokie, czy spowite są lasem, kamieniami czy łąką. Jak raz pobiegniesz w górach lub w innym trailowym biegu, to nie chce ci się wracać na asfalt. Dlatego znalazłam sobie kolejny bieg z dopiskiem "górski" w nazwie, a właściwie to on znalazł mnie. Gorlicki Bieg Górski, jak to fajnie brzmi. Do wyboru były dwie trasy: 43 i 23 km i z początku nie mogłam się zdecydować, jednak mój głos rozsądku i świadomość, że przecież jestem biegaczem asfaltowym kazały mi wybrać dystans krótszy. I nie skłamię chyba jak powiem, że to był strzał w dziesiątkę.

Długo czekałam na ten dzień, bo zapisałam się przecież kilka miesięcy wcześniej; czasami, żeby szybciej zasnąć wyobrażałam sobie, że przemierzam trasę, aż w końcu ten dzień nadszedł. Byłam żądna przygody i spotkania z naturą, a sam bieg chciałam potraktować jako wycieczkę w nowe miejsce.

Podczas odbierania pakietu startowego Sara powiedziała: "Kasia, jest kameralnie, niewiele osób, myślę, że możesz dzisiaj poszaleć". "A gdzie tam!" pomyślałam. "Widać, że wszystkie te dziewczyny to góralki, co taka asfaltówka jak ja może przy nich nabiegać?". Ale te słowa zostały mi w głowie na najbliższych parę godzin i nie ukrywam, że dodały trochę pewności siebie.

I faktycznie było kameralnie, cicho i spokojnie. Przed startem dziewczyny sprawdziły obecność, a ja chwilę pomachałam rękami i nogami, żeby rozruszać się po półtoragodzinnej podróży samochodem. Porobiliśmy pamiątkowe foteczki i ruszyliśmy do boju.

Pierwsze 7 km było płaskie. Zaczęłam jak zwykle wolno, bo przecież miałam przed sobą niemałą drogę do pokonania, a zmachanie się już na samym początku nie byłoby dobrą taktyką na bieg. W każdym razie na początku byłam wyprzedzana, ale za chwilę wszyscy złapali swój rytm i tempo się ustabilizowało. Liczyłam sobie ile dziewczyn z niebieskim numerem startowym jest przede mną. Nie miałam pojęcia, ale w zasięgu wzroku były co najmniej cztery, które miałam nadzieję wyprzedzić. Nie od razu oczywiście, ale miałam na to całe 23 kilometry. Zazwyczaj można wyczuć, czy ktoś jest mocny czy nie, wystarczy się przyjrzeć. Sposób biegu, ubiór, czerwona twarz, głośność oddechu, wyraz twarzy, a czasem nawet sprzęt mogą wiele o biegaczu na daną chwilę powiedzieć. 
fot. Natalia Podsadowska

Biegłam sobie spokojnie mając nadzieję, że będę dość silna i przetrwam. W myślach robiłam rachunki i przeliczałam jakim średnim tempem muszę biec, żeby skończyć w około 3 godziny, bo taki miałam plan. Wiedziałam, że po 7 kilometrze ma się zacząć podbieg, a wraz z nim prawdziwa zabawa, czego już nie mogłam się doczekać. W międzyczasie wyprzedziłam dwie dziewczyny i kilku panów. Zawsze jak słyszę teksty "Ej stary, patrz jaki wstyd! Kobiety nas wyprzedzają!" to aż mi się cieplej robi na serduszku.
Napierałam przed siebie. Przy okazji podbiegu (a właściwie podejścia) zjadłam żel energetyczny. Miałam ze sobą tylko jeden, czego później żałowałam, ale z drugiej strony jak zwykle bałam się rewolucji w moim szanownym żołądku. Liczyłam na następny posiłek na punkcie odżywczym, który miał być na 13 kilometrze. Dogoniłam następną kobietę. Pogadałyśmy przez chwilę o kategoriach wiekowych i stwierdziłyśmy zgodnie, że my tam się nie ścigamy, że to tylko dla przyjemności i przeszłyśmy wspólnie paręset metrów pod górkę. Jak poczułam, że koleżanka zostaje za mną, pognałam dalej przed siebie. Był 8 kilometr, ja czułam się świetnie i akurat czekało mnie 600 m lekkiego zbiegu. Nabrałam wiatru w żagle. Zaczęła się kolejna górka w lesie wśród krzaków, traw i błota. 1,5 kilometra pod górę, które trwało prawie 20 minut. Było dosyć stromo, moje przyzwyczajone do asfaltu buciki nie za bardzo chciały współpracować, ale jakoś to poszło. W zasięgu wzroku miałam kolejną grupkę ludzi, a wśród nich była następna dziewczyna. Obrałam sobie cel: wyprzedzić. Niestety grupka była mocna i parli pod górę szybko, ale założyłam sobie, że nie mogę odpuścić i muszę choć trochę się do nich zbliżyć. Po jakimś czasie zniknęli wśród krzaków.
fot.Natalia Podsadowska

Zaczęłam się bać, że się zgubię. Serio. Nie opowiadałam wam tego, ale już kiedyś mi się udało zgubić na trasie i musiałam nadrobić 1,5 kilometra, bo za późno się o tym zorientowałam. Wyostrzyłam więc zmysły i wodziłam wzrokiem po drzewach w poszukiwaniu wskazówek i białych tasiemek oznaczających trasę biegu. Teoretycznie mijając jedną taśmę miałam widzieć następną w odległości parudziesięciu metrów. Uczepiłam się tej myśli. Biegłam jak szalona od taśmy do taśmy (bo już się zaczął ostry zbieg) i liczyłam, że się nie wypierdzielę w te krzaki. Poharatałam i ubłociłam sobie całe nogi, ale co tam. Ja musiałam widzieć tasiemki. "Tasiemki, tasiemki, tylko się Kaśka nie wywal, tasiemki, tasiemki, tylko nie skręć sobie kostki, tasiemki, nogi szeroko i amortyzuj, bo zaraz się połamiesz, gdzie do cholery te taśmy, nic nie widzę, a nie! są! dobra, będzie dobrze, tylko szukaj tasiemek...". Aż w końcu znowu zobaczyłam ludzi. Uff. 2 km zbiegu za mną.

Był już 12 kilometr i zaczęło się kolejne strome podejście. Dogoniłam w końcu tę grupkę, pogadaliśmy chwilę jak tu jest pięknie, uroczo i fajnie i przy okazji zrealizowałam swój mały cel. W takich kameralnych biegach nikt nie jest anonimowy. Masz wrażenie, że większość osób się zna, z każdym możesz się przywitać, pogratulować, przybić piątkę. Nie możesz przejść niezauważenie, tak jak na zawodach w mieście. To mi się bardzo spodobało. Życzyliśmy sobie powodzenia i pognałam dalej. Z każdym krokiem coraz bardziej się cieszyłam, że tam jestem. Nie wiem co mnie dopadło, ale tak było. Chyba jakaś przedwczesna euforia biegacza.

W końcu dotarłam do punktu odżywczego na 13 kilometrze. "Witamy, jesteś trzecia! Kola, woda, czy izo?" "Aaa...może wszystko po kolei?" Chwyciłam za kolę. Wypiłam. Minęło z 20 sekund. "Naprawdę jestem trzecia?" Wszyscy w śmiech. "Taak, chcesz się nad tym dłużej zastanowić?". Postałam jeszcze chwilę. "Hmm...No to do zobaczenia!" "Leć i nie daj się wyprzedzić!".

Więc poleciałam. Naprawdę wtedy już leciałam i wiedziałam, że tylko skręcenie kostki i złamana noga mogą mnie powstrzymać. Zaczęłam podziwiać widoki, a moje myśli o tasiemkach przybrały na sile. "Nie zgub się, nie zgub, tylko się nie zgub! tasiemki tasiemki..." I tak dalej. 
fot. Wiktor Bubniak

Było pięknie. Energetycznie czułam się dobrze do 18 kilometra i wtedy najbardziej żałowałam, że nic nie zjadłam na punkcie (a były takie dobre rzeczy!), ani nie miałam przy sobie żelu. Ale trudno, następnym razem będę to wiedzieć. Ostatnie kilometry prowadzące z powrotem do Gorlic były prawie płaskie, biegły nad rzeczką, przez którą potem trzeba było przejść i zamoczyć sobie buciki. Napierałam przed siebie ile mogłam, bo z tyłu za uszami miałam obawy, że jakaś kobitka mnie jeszcze dogoni i już czułam, że zaczynam słabnąć. Ale wystarczyło trochę powalczyć z samą sobą i co jakiś czas pojawiającą się ochotą, aby nieco odpocząć. No i szukać tasiemek.

Na ostatnim kilometrze zobaczyłam Bartka, który jechał na rowerze i krzyknął do mnie "Dawaj, dawaj! Jesteś trzecia, jeszcze tylko mostek i jesteś na mecie!". "Wiem :) " Pomyślałam. Obejrzałam się jeszcze do tyłu sprawdzając, czy na pewno nikt mnie nie goni i pobiegłam w kierunku mety.

fot. Tomek Witkowski
"Proszę państwa, uzupełniamy kobiece podium, na metę wbiega Katarzyna Sumiec, Zabiegani Mielec!" "Gratulacje! Jednak nie dałaś się wyprzedzić!" 

Tak. Nie dałam! I co najlepsze, nie zgubiłam się na trasie biegnąc przez 10 kilometrów praktycznie sama! Aż się sama z siebie śmieję jak teraz o tym pomyślę. Czas 2:47.



Dziękuję Sarze i Bartkowi za słowa otuchy i doping na trasie. Jesteście super.
I moim rodzicom, że zawsze przy mnie są.

Pozdrawiam!

piątek, 9 września 2016

Siła i charakter, czyli relacja z Runmageddonu Classic w Myślenicach.

Po przebiegnięciu Wisłok Trail w Rzeszowie, który odbył się w maju, moja aktywność fizyczna praktycznie spadła do zera. Miałam wiele różnych tłumaczeń, a głównym z nich był brak czasu i pisanie pracy licencjackiej (która, o ironio, traktuje o odżywianiu w sporcie). Nastał lipiec, a ja dalej nie miałam motywacji, żeby się ruszać. Potrzebowałam czegoś, co postawi mnie na nogi po tej dwumiesięcznej przerwie, co będzie sporym wyzwaniem i będzie wymagało dużo treningu. Ale każdy zwykły bieg, który znalazłam w internecie, nie wydawał się odpowiedni. 5 km, 10 km, półmaraton...nudy. Chciałam czegoś innego. I wpadłam na pomysł.
-"Mateo! A może pobiegniemy razem Runmageddon?!?"
-"Nie"
-"No proszę proszę proszę!!!"
-"Nie"
-"No weź, zróbmy sobie prezent za zdaną sesję! Będziemy ćwiczyć przez wakacje!"
-"Hmmm...nie"
-"Ale patrz! Pobiegamy trochę, porobimy pompasy, będzie fajnie!"
-"Hmmm...no może"

Mateusz zgodził się dopiero po miesiącu proszenia, ale w międzyczasie zaczęliśmy już coś ćwiczyć i biegać. Wybraliśmy termin 3 września i Runmageddon Classic w Myślenicach na 12 km i 50 przeszkód (jak się później okazało, kilometrów było ponad 14, a przeszkód ponad 70).

Nie będę dalej zanudzać moimi wypocinami, tylko zapraszam do oglądnięcia kilku zdjęć z trasy. Mam nadzieję, że przekonają one niektórych, że bieg z przeszkodami daje o wiele więcej frajdy, niż zwykły bieg i jest warty swojej ceny :)


















fot. Igor Kohutnicki



















Po zrobieniu tego zdjęcia poczułam na sobie czyjś wzrok. Odwróciłam się w prawo i zobaczyłam jak wpatruje się we mnie czterech dużych facetów. Footboliści. "Faaak zapomniałam o nich...ostatnia przeszkoda." Mieli za zadanie powalać wszystkich na ziemię i nie dopuścić do wbiegnięcia na metę zbyt szybko. Ale ja nie chciałam się siłować. Po pierwsze nie miałam już siły, a po drugie...po co? :). Przecież można się ładnie uśmiechnąć, w końcu jestem dziewczyną, a to zawsze na nich działa. Więc zaczęłam wprowadzać swój plan w życie. Raz spróbowałam w nich wbiec, ale...
-"Ja to bym wolała się raczej poprzytuuuulaaaaać... :D"
-"no dobra, chodź, to odprowadzę cię do mety"

I tanecznym krokiem poszliśmy.










fot.Runmageddon


I jeszcze bonus: (uwielbiam to zdjęcie)

Zabiegane Karola i Jagoda :)

Mam nadzieję, że jeszcze wiele Runmageddonów przed nami :)
Pozdrawiam!