środa, 22 listopada 2023

Dycha Van Berde w ramach Biegu Lovelas - relacja

Najlepsza impreza biegowa na Podkarpaciu? Oczywiście, że Bieg Lovelas! 3 dystanse do wyboru (oficjalnie 3, bo nieoficjalnie jest 5), ciekawe i różnorodne leśne ścieżki, a do tego co roku trasy są inne. Mogę być nieobiektywna, bo to impreza organizowana przez Stowarzyszenie Zabiegani Mielec, do którego należę, ale kto by się tym przejmował, ważne, że jest naprawdę super.

Można pobiec dychę (w tym roku 11 km), można przejść 11 km z kijami, można pokazać jak się kocha las i przebiec 25 km, ale można też bardzo kochać las i zrobić 50 km. Nieoficjalnie jest też możliwość zgłoszenia do organizatorów chęci przebiegnięcia stu kilometrów, wtedy trzeba wystartować o 23:00 poprzedniego dnia i ma się całą noc biegania, żeby przed 7:00 rano, czyli przed startem Bardzo Love’lasa na 50 km wbiec na drugą pętlę. W tym roku znalazł się też taki, co stwierdził, że zrobi 3 pętle, czyli 150 km. Ale niestety po pierwszej pięćdziesiątce z dalszej rywalizacji wyeliminowała go kontuzja.

Ja zazwyczaj startowałam w głównym dystansie, czyli 25 kilometrów, ale rok temu postanowiłam spróbować swoich sił w “Dyszce” Van Berde, czyli biegu na 11 km. I bardzo mi się spodobało: było krótko, szybko, bezstresowo, czego chcieć więcej? W tamtym roku byłam 5 wśród kobiet (na 38) i 34 wśród wszystkich biegaczy (na 95) z czasem 1:04:09.

Ale czułam, że mogę jeszcze coś zdziałać w temacie tej dychy, więc postanowiłam wystartować też w tym roku, ale już z ambitniejszym planem, bo chciałam zejść poniżej godziny. Wiedziałam, że miało być trochę mniej przewyższeń niż rok temu i tak samo miało być 11 zamiast 10 km, więc była szansa, żeby poprawić ten czas.

Ustawiłam się z przodu stawki, żeby zacząć mocno i pierwszy kilometr poszedł w 4:59. Było płasko, ale droga wyłożona była niewygodnymi do biegania kamieniami przeplatanymi odrobiną błota i czułam, że to jest dla mnie za szybkie tempo, więc nieco zwolniłam. Mimo ponad stu osób na starcie, nie było tłoku wśród biegaczy, 2-3 osoby wyprzedziły mnie na drugim kilometrze, ale ogólnie było luźno. 

Miałam świadomość, że mogę być gdzieś z przodu kobiecej stawki, ale nie wiedziałam ile dziewczyn jest przede mną. Przed sobą widziałam tylko 2 biegnące osoby, bo część grupy oderwała się już na samym początku i zniknęli z pola widzenia, a na dodatek nie przyglądałam się za bardzo kto na starcie stał z przodu oraz ile było kobiet.

Tak więc miałam tylko swoje domysły, ale mimo to zaczęłam się tym przejmować. A jeśli jestem trzecia? I zaraz mnie ktoś dogoni i wyprzedzi, a ja nie będę w stanie podjąć walki, żeby utrzymać to miejsce? Albo jeśli jestem czwarta i do trzeciego miejsca dzieli mnie minuta lub dwie i ja się za mało staram i znowu podium przejdzie mi koło nosa?

Szczerze mówiąc ta pierwsza opcja mnie nieco zestresowała, więc wyobraziłam sobie, że jestem czwarta i gonię trzecie miejsce. Zdecydowanie bardziej wolę gonić niż uciekać, lepiej mi to działa na głowę.

Więc biegłam sobie na spokojnie tempem 5:15-5:25 (tak około), żeby biec w miarę sprawnie, ale też nie za bardzo komfortowo, żeby nie wyrzucać sobie później, że przecież mogłam przyspieszyć. Często w trakcie zawodów wyobrażam sobie i robię w myślach predykcje ile jeszcze będę w stanie wytrzymać biegnąc w danym tempie, czy jest to dla mnie na tyle komfortowe, żeby pociągnąć tak kilkadziesiąt minut? Wiadomo, to się czasem może zmienić w ciągu kilku chwil i nawet jeśli czujemy się ok, to zaraz może wszystko lec w gruzach. Ale wtedy czułam się dobrze.

Na 3 kilometrze stał Szymon, budowniczy tras Lovelasa, krzyknął do mnie “dawaj Kasia!” (albo coś w tym stylu, już nie pamiętam) i poleciałam, bo akurat było z górki. Kilkadziesiąt metrów dalej stał pan z kamerą TVP3 Rzeszów i czułam, że gdy go mijałam, to zaczął za mną biec, więc może moje nogi będą w telewizji.

Na 3,5 km zaczął się właściwie najciekawszy fragment tej trasy, bo wbiegliśmy na ścieżki MTB trails Mielec i to są takie fajne, mega atrakcyjne ścieżki. Mimo że mają dużo zawijasów i często są “falowane”, czyli co chwilę jest z górki lub pod górkę, to są bardzo komfortowe do biegania, bo praktycznie nie ma tam kamieni, tylko ubita ziemia.

Miałam za sobą już 4 kilometry, które minęły nawet nie wiem kiedy. Czułam się całkiem dobrze, pojawiło się tylko jedno bardziej strome podejście, na którym musiałam przejść do marszu, ale resztę podbiegów robiłam w truchcie. Jak to szybko mija, kiedy się biegnie tylko 11 prawe płaskich kilometrów, zamiast latać cały dzień po górach! Mnie często dopadają myśli, że chciałabym już skończyć, ale potem się reflektuję, że przecież w tym lesie jest tak przyjemnie, że biegnie się miło i ja przecież to lubię.

fot. Paweł UltraZajonc

Na 5 km dobiegliśmy do miejsca, gdzie na mapie robiło się serce i na jego koniuszku miał być punkt odżywczy. Jak tylko zaczynała się płaska utwardzona droga, to moje tempo rosło, bo moje asfaltowe serce cieszyło się z twardej nawierzchni, zaraz odzyskiwałam siły i mogłam właściwie samoistnie przyspieszać do 5:00 min/km. Punkt odżywczy widziałam z daleka, wyciągnęłam i przygotowałam sobie kubek, żeby nie tracić czasu. Nalałam sobie łyka wody i pognałam dalej. Był już 7 km, więc tylko 4 do mety!

Przed punktem dogonił mnie Gniewko, który biegł w czapce z rogami i przed startem zbierał grupę na “spokojne” tempo na 55 minut. Biegł razem z chłopakiem, który był najmłodszym uczestnikiem Dychy Van Berde, bo miał 14 lat. I mnie wyprzedzili! Ja w tym wieku tak dużo i szybko nie biegałam, co najwyżej 600 m na szkolnym boisku, a pierwsze “prawdziwe” najki do biegania mama kupiła mi jak miałam 15 lat. W każdym razie od tamtego momentu miałam motywację, żeby zbytnio mi nie uciekli i trzymałam się tak, żeby mieć ich w zasięgu wzroku i może na końcówce zaatakować i wyprzedzić.

Minął 8, potem 9 i 10 kilometr. Po drodze było trochę błota, gałęzi i podbiegów, ale dałam sobie z nimi radę. Na zegarku miałam 54 minuty, jeszcze jeden i meta, zdążę! U mnie ostatnie kilometry zawsze są najtrudniejsze, bo zwykle bardzo chciałabym przyspieszyć, ale często głowa mi nie pozwala, bo się boi, że za bardzo się zmęczy. Tym razem doszła jeszcze chęć przybiegnięcia zanim minie godzina, więc nie mogłam się poddać. I nie poddałam się! Mimo zmęczenia i trudniejszego terenu, spróbowałam cały czas przyspieszać, ostatnie kilometry poszły w 5:40, 5:24 i 5:16 min/km. 

100 m przed metą słyszałam jak moja mama krzyczy “Kasia!”, więc zrobiłam jeszcze sprint po trawie na koniec. I jest! 

fot. Mała Gośka

Czas 59:23! Trzecie miejsce open (na 48 kobiet) i 26 wśród wszystkich uczestników (na 113 osób). Byłam w szoku jak się dowiedziałam, że tylko dwie dziewczyny były przede mną i cieszyłam się, że dałam radę utrzymać przewagę nad czwartą dziewczyną, bo była minutę i 15 sekund później.

fot. moja mama ;)

Po biegu poszłam się przebrać i w szkole w Przyłęku czekaliśmy na dekoracje. W międzyczasie zjadłam wegańską zupę pomidorową, wypiłam herbatkę konopną z gospodarstwa Miody i Ogrody i gadałam z ludźmi, bo na mieleckich biegach zawsze jest z kim pogadać. 

fot. Paweł UltraZajonc

Biegłam w Lovelasie 6 raz i pierwszy raz w życiu stałam tam na podium. Taka mała rzecz, a cieszy 🙂

Pozdrawiam!


2 komentarze:

  1. Brawo za walkę do końca!Gratuluję podium i pięknej relacji 😉
    Pozdrawiam Sylwo A. Grupa LukTrans

    OdpowiedzUsuń