poniedziałek, 14 marca 2016

Cud nad Rabą, czyli relacja z 2.Myślenickiego Biegu Ulicznego.


To był mój dzień. To zdecydowanie był mój dzień, bo nigdy w życiu bym się nie spodziewała po sobie takiego biegu.
Tydzień wcześniej planując wyjazd do Myślenic nie miałam zbyt wielkich planów. Chciałam pobiec te 10 km w okolicach 50:30-51:00, bo stwierdziłam, że raczej z moją obecną formą na zejście poniżej 50 minut nie mam szans. Ba, nawet nie sądziłam, że byłabym w stanie pobić swoją życiówkę (50:52). Ale w środę zrobiłam fajny trening interwałowy. W piątek też zrobiłam szybki trening i zaczęłam mieć nadzieję, że może chociaż uda się zrobić ten rekord życiowy i z takim właśnie nastawieniem jechałam na bieg w niedzielę rano. I chociaż gdzieś tam z tyłu głowy kiełkowała mi myśl o pobiegnięciu trochę szybciej, to nie chciałam się na to nastawiać, żeby się później nie rozczarować.

Podczas rozgrzewki, kiedy Eryk odprowadzał mnie na linię startu powiedziałam:
-Strasznie się stresuję.
-Dlaczego? 
-Bo wiem, że będę cierpieć przez najbliższe 50 minut.

Tuż przed startem gawędziliśmy sobie z Bogdanem, kolegą z drużyny Zabieganych, jaką mamy taktykę. Chciałam pobiec pierwszy kilometr w 5:15, potem lekko przyspieszyć do okolic 5:00, a ewentualnie, jeśli będę mieć siły (a raczej nie będę) to nadrobić stracone sekundy na ostatnim kilometrze. 

Wyszło na to, że pierwszy zrobiłam w 4:54 i to by było na tyle, jeśli chodzi o moje trzymanie się planów. Ale czułam się dobrze, troszkę zwolniłam, żeby się za bardzo nie zmęczyć na początku, w rezultacie czego następne 2 km poszły po 5:01 i 5:04. Cały czas wyprzedzałam ludzi. Na początku pomyślałam, że pewnie za szybko zaczęli i teraz musieli trochę zwolnić, ale kiedy tuż przed nawrotką oglądałam sobie szybszych biegaczy napierających z naprzeciwka, poczułam moc. Nie wiem co to było, bo nigdy wcześniej mi się nie zdarzało, ale serio cały czas wyprzedzałam. Mogłabym tak biec i biec, nawet nie musiałam się specjalnie motywować, po prostu samo szło.

Po 4 km zrobionym już w 4:50 pomyślałam, że może zepsuł mi się zegarek, że traci sygnał GPS, bo to się przecież często zdarza. Czułam się zbyt dobrze jak na takie tempo.
Ale przy piątym kilometrze dogoniłam jakąś większą grupę ludzi, okazało się, że mieli ze sobą balon z napisem 49:59. Słyszałam, że sobie rozmawiają, że pacemakerzy radzą, żeby rozluźnić ręce, oddychać głęboko i tak dalej, że jak dobiegniemy do 6 km, to możemy zacząć przyspieszać. Miałam dość siły, żeby ich wyprzedzić, więc ich wyprzedziłam i powoli się od nich oddalałam. Potem dogoniłam grupę biegnącą z flagą Runmageddonu, ich też wyprzedziłam. Swoją drogą, zauważyłam, że bardzo dużo ludzi miało na sobie coś sygnowanego logiem Runmageddonu, czy to opaskę, koszulkę, czy legginsy. 

Powoli dobiegałam każdą osobę przede mną i wyprzedzałam. Wydawało się dziwne, że mam tyle siły, ale biegło mi się niesamowicie dobrze. Żadnego bólu, żadnego braku powietrza, kolki, ciężkości w klatce piersiowej, nic. Tylko w dłonie było chłodno. Pierwszy raz ubrałam się tak, że przez cały bieg było mi wręcz zimno, ale to był dobry pomysł, bo było mi rześko i się nie przegrzałam. Kilometry od 5 do 8 robiłam w tempie od 4:48-4:55 min/km.

Po kolejnej nawrotce, kiedy zostało już tylko 2 do mety, totalnie puściłam wodze fantazji, już wiedziałam, że na pewno uda mi się zejść poniżej 50 minut, już zaczynałam prawie płakać ze szczęścia i wyobrażałam sobie jak wbiegam na metę. Tylko co jakiś czas szukałam wzrokiem nabiegających z przeciwnej strony znajomych twarzy, żeby pomachać, pokrzyczeć i zdopingować kogoś do walki. 9 km zrobiłam w 4:42, a 10km w 4:31 co nadal jest dla mnie totalnym kosmosem i nie wiem jakim cudem się udało. Na metę wpadłam po 48 minutach i 38 sekundach i nadal nie mogę w to uwierzyć.

Wszyscy Zabiegani też świetnie sobie poradzili, również padły życiówki. Moja mama, która już chyba na dobre wkręciła się w bieganie (ma więcej biegowych ubrań niż ja!) planowała pobiec tę swoją pierwszą w życiu dychę w 70 minut, a przebiegła w 59 i jestem z niej bardzo dumna.



Pozdrawiam!


wtorek, 8 marca 2016

Pierwszy w Dębicy Bieg w Spódnicy, czyli jak bawić się w biegu.

 Czasami widzimy je na zwykłych biegach ulicznych. Wesołe panie hasające sobie beztrosko w kolorowych przebraniach, spódniczkach prima baleriny, albo w strojach krakowskich. Jest ich bardzo mało, ale kiedy pojawiają się na biegu, to nagle robi się radośnie, monotonny krajobraz zmienia się i jest na czym oko zawiesić.
Tym razem przywdzianie spódnicy na swoje zacne bioderka było czynnością konieczną, aby móc wziąć udział w Pierwszym w Dębicy Biegu w Spódnicy, który odbył się 6 marca. Panowie nie stanowili wyjątku i jeśli chcieli wystartować, również musieli wystąpić w kolorowych kieckach. My, jako Zabiegane, odziałyśmy się w różnobarwne tiulowe spódniczki i białe firmowe koszulki, co by wszyscy wiedzieli, skąd się wywodzimy.
Bieg miał charakter spacerowy, nie było ścigania i nagród za pierwsze miejsca. Organizator, czyli Klub Biegacza Maratończyk Dębica chciał po prostu zachęcić wszystkie panie do wyjścia z domu w ten ładny niedzielny poranek i poruszania się/ pobiegania w miłej atmosferze. Dystans był dowolny, do wyboru od jednego do trzech kilometrów. Każda z nas dostała piękny, ręcznie wypieczony medal z masy solnej (sprawdzałam własnojęzykowo!) oraz kwiat żonkila.
Dodatkową atrakcją był bieg na szpilkach. 52 wariatki przed startem udały się na pomiar wysokości szpilek, które musiały mieć minimum 7cm wysokości i nie mogły być zakryte powyżej kostki, nie mogły mieć koturny ani platformy. Nie można ich było mocować do stopy przy pomocy taśmy klejącej, ani w żaden inny sposób. W rezultacie kilka bucików straciło swoje właścicielki podczas tego szaleńczego sprintu. Ale było warto, bo nagrodą główną były...szpilki. Ja nie brałam udziału i teraz żałuję, bo to by było ciekawe doświadczenie.
A na koniec bardzo miły akcent. Już parę dni przed biegiem było wiadomo, że wśród uczestniczek zostaną rozlosowane nagrody, a było ich tak wiele, że prawie każda z nas coś otrzymała. Ja miałam takie szczęście, że mój numerek 31 został wyłoniony z puli właśnie wtedy, kiedy rozdawali legginsy biegowe z najnowszej kolekcji Nessi Sport. I akurat tak się złożyło, że pasują, więc od teraz na treningach będzie kolorowo :). Jako Zabiegane też zdobyłyśmy małe upominki, bo okazało się, że byłyśmy najliczniejszą grupą.
Pozdrawiam!

czwartek, 3 marca 2016

Biegowy miesiąc: Luty 2016


Luty z biegowego punktu widzenia zaczął się dla mnie fatalnie. Nie mogłam biegać i chodziłam jak potłuczona, bo bolało mnie to głupie kolano.
Ale 3 lutego jakoś dodreptałam razem z Małgą na spotkanie "Czego jeszcze nie wiesz o maratonie?" organizowane przez klub 42 Do Szczęścia. Mimo, że raczej nie pobiegnę w tym roku maratonu, chciałam po prostu posiedzieć i posłuchać o bieganiu, podłapać dla siebie trochę motywacji, której przecież tak często brakuje. Miałam okazję spotkać trzy inspirujące osoby. Pierwszą z nich był pan Stanisław Spólnik z zawrotną liczbą 180 maratonów "na koncie", jako drugi opowiadał o swoich biegach i podróżach trener Mateusz Jasiński. Trzecia wystąpiła pani Monika Miachałek, trenerka fitness i fizjoterapeutka; od niej mogliśmy dowiedzieć się o najczęstszych kontuzjach biegaczy oraz jak im zapobiegać, a na koniec nawet zrobiliśmy wspólnie kilka ćwiczeń rozciągających i stabilizujących. Potem wróciłam do mieszkania, zmotywowana aby jeszcze trochę pouczyć się do egzaminu, który miałam następnego dnia rano.
Na feriach w domu znów miałam możliwość biegania w lesie, co było cudownym oderwaniem się od dnia codziennego. 
Zwykle po lesie biega się za dnia, zwłaszcza po mieleckim, bo przecież każdy wie, że tam straszy. Przy kapliczce, która znajduje się przy głównej wylotowej drodze na Rzeszów widywano ducha żołnierza Armii Czerwonej, a przy tej samej drodze, bliżej Przyłęka, zakrwawioną dziewczynkę z Biesiadki proszącą o pomoc...Mówi się, że nie bez powodu było tam tyle wypadków samochodowych, w których ginęli ludzie. Ale my, Zabiegani i odważni, postanowiliśmy wybrać się tam pewnej sobotniej lutowej nocy. Chłopaki biegli z przodu, a ja z Karolką na czatach ochraniałyśmy tyły. Było ciemno, mokro, cicho, a błoto lepiło nam się do butów. Znajoma trasa zupełnie inaczej wyglądała w ciemności, przy nikłym świetle latarki czołówki. Drzewa były jakieś wyższe, droga bardziej nierówna, krzaki gęstsze, a noc mroczniejsza. Kiedy biegliśmy w ciszy, a ja rozglądałam się wokół siebie, moja wyobraźnia zaczynała pracować i momentami myślałam, że zaraz coś na nas wyskoczy. Ale przeżyliśmy. Przebiegliśmy prawie 15 km.



A jaki jest najważniejszy dzień lutego? Walentynki! Aby były jeszcze fajniejsze, dzień został rozpoczęty treningiem na Gryfie.

W lutym zrobiłam 108 km. Niestety musiałam wrócić do Krakowa, a tutaj już mi się tak nie chce biegać, jak w Mielcu. Ale trzeba, w końcu czeka na mnie kilka startów, najbliższy już w tę niedzielę.

Pozdrawiam!