poniedziałek, 14 grudnia 2015

Wesoły trip biegowy, czyli odwiedziny w Ojcowskim Parku Narodowym

Kiedy tydzień temu Małga zapytała, czy nie pojechałabym z nią pobiegać po Ojcowskim Parku Narodowym, zgodziłam się bez zastanawiania. Dawno nie byłam na żadnej wycieczce i potrzebowałam choć na chwilę zmienić otoczenie i pobiegać w ładnym miejscu.

Nasza wyprawa była uzależniona od pogody, bo deszcz jednak by nam przeszkadzał w robieniu zdjęć i w sobotni ranek wszystko wisiało na włosku. Ale że mamy twarde charaktery i bardzo chciałyśmy jechać, więc zmobilizowałyśmy się i nasz wypad doszedł do skutku. Na początku trochę zmarzłyśmy, ale pogoda była przepiękna jak na zwykły grudniowy dzień.
Ojcowski Park Narodowy jest położony ok. 16km na północ od Krakowa i można do niego spokojnie dojechać komunikacją miejską w niecałe pół godziny. Jest to najmniejszy park narodowy w Polsce, jego powierzchnia to 21,46km2, długość szlaków turystycznych wynosi ok.23km, a został on utworzony w roku 1956. Według mnie ani słowa, ani zdjęcia nie są w stanie oddać jego urody, trzeba to zobaczyć własnymi oczami.

Ogólnie plan był taki, że nie było planu :). Żadna z nas wcześniej tam nie była, ja dzień wcześniej zerknęłam dwa razy na mapę, ale niewiele mi to dało, nie wiedziałyśmy ile damy radę przebiec i co w ogóle warto zwiedzić.
Miałyśmy dwa główne cele:
1.Zobaczyć Maczugę Herkulesa.
2.Wejść do jaskini.

Jak się okazuje, w Ojcowskim Parku Narodowym jest ok. 400 jaskiń, więc ze znalezieniem jakiejkolwiek nie miałyśmy problemu. Z Maczugą było trochę trudniej, bo nie wiedziałyśmy, gdzie ona się znajduje, a na mapę która dała nam tę informację, natrafiłyśmy trochę późno. Maczuga była dokładnie na drugim końcu parku i na moje oko miałyśmy do niej z 6-7 km, więc póki co, będzie ona celem kolejnej wycieczki.

Kiedy wbiegłyśmy do parku, ja oczywiście nie wiedziałam gdzie dokładnie jesteśmy, Małga ogarniała trochę więcej, więc ona była decyzyjna, kiedy trzeba było wybrać, gdzie biegniemy :). Przebiegłyśmy przez Bramę Krakowską, zaczęłyśmy się wspinać do Jaskini Ciemnej, która o tej porze roku jest zamknięta dla turystów, a potem zbiegłyśmy do uroczej Doliny Prądnika przy okazji lądując po parę razy na czterech literkach. Zatrzymałyśmy się przy Źródełku Miłości, po czym udałyśmy się biegowym krokiem do Ojcowa. Tak w skrócie wyglądała nasza trasa. Nie piszę więcej, lepiej po prostu pooglądać zdjęcia :)







Czy wspominałam, że Małga jest wariatką? ;D
Kurtałka trochę ucierpiała po moim zjeżdżaniu na tyłku.

Źródełko Miłości





Szczerze mówiąc, nie wiem co miałam na myśli :D
Małga: Ale dlaczego to tak leci???
Kasia: Hmm...wiesz, to jest głębsze filozoficzne pytanie.


Musimy to powtórzyć, zostało jeszcze tyle do zobaczenia.
Zaglądnijcie też go Małgi (klik) :).

Pozdrawiam!

czwartek, 3 grudnia 2015

Podsumowanie jesieni 2015.

fot. Ryszard Kętrzyński
 Po okresie wakacji moja forma znacząco spadła. Nie biegałam wtedy wiele, odrobinę przybrałam na wadze, więc do regularnych treningów było mi ciężko wrócić. We wrześniu zaczęłam odbudowywać kondycję i na początku października było już znacznie lepiej. Nie męczyłam się już przy dłuższym truchtaniu, było mi lżej, mogłam sobie biegać spokojnie bez zadyszki i myśli w stylu :już nie dam rady, kiedy to się skończy". Jednak w połowie października dopadło mnie paskudne przeziębienie i byłam zmuszona przerwać bieganie na ponad tydzień. Taka przerwa niestety zwykle daje o sobie znać. 24 października był półmaraton, który przebiegłam rekreacyjnie w ponad 2 godziny, miałam małe zakwasy, ale w następnym tygodniu powróciłam do biegania z zamiarem pobicia rekordu życiowego na 10 km miesiąc później.
Miałam całe 4 tygodnie na przygotowania. Ułożyłam plan treningowy, tak aby każdy mój trening miał jakieś konkretny cel w przygotowaniach. Nie zrealizowałam całego planu, przeszkodził mi w tym Smog Wawelski, a czasem zwykłe niechcemisię, ale byłam z siebie zadowolona, bo w tym roku trzymanie się jakiegokolwiek planu nie za bardzo mi wychodziło. Tarnowska Dyszka była super, niemalże zbliżyłam się do mojego zeszłorocznego rekordu życiowego i pomogło mi to znów uwierzyć w swoje możliwości.

Potem postanowiłam zrobić chwilę przerwy. Tak po prostu, żeby "naładować baterie", a przy okazji nie truć się smogiem wtedy, kiedy było dość duże zanieczyszczenie. Odpoczywam już drugi tydzień, biegam niewiele i powoli zbieram się do ułożenia sobie grafiku treningów na zimę. Trzeba też pomyśleć o stabilizacji i ćwiczeniach ogólnorozwojowych. Stopniowo ustala mi się lista startów na wiosnę, same nowości, nie chcę już powtarzać tego, co zwykle.

I tak właśnie minęła mi jesień. Jeden półmaraton, jeden bieg na 10km. Przy okazji zaczęłam uczęszczać na treningi z grupą Zabiegani Mielec, zawsze jak przyjeżdżam do domu, to staram się wpaść na niedzielne bieganie na Gryfie. Dobrze jest mieć czasem kontakt z trenerami i bardziej doświadczonymi biegaczami, można się rozwijać, zawrzeć nowe znajomości lub po prostu pobiegać w miłym towarzystwie, bez ścigania, każdy w swoim tempie. Super jest to, że treningi są otwarte i może przyjść na nie każdy, nawet jeśli nigdy nie miał do czynienia z bieganiem.

Pozdrawiam!

poniedziałek, 23 listopada 2015

Wstawaj, nie udawaj, czyli relacja z Tarnowskiej Dyszki.


Na zakończenie mojego sezonu startowego chciałam pobiec coś szybkiego, żeby się zmęczyć, ale nie za bardzo, żeby końcu rozwinąć skrzydła i poczuć smog świeży wiatr w płucach. Pomyślałam, że 10 km to bardzo dobry pomysł, jeszcze w tym roku nie startowałam na tym dystansie i nie miałam okazji pobić rekordu życiowego. Wybór padł na Tarnowską Dyszkę, ponieważ miała się odbyć w idealnym terminie, miesiąc po półmaratonie i niedaleko od mojego rodzinnego miasta.
Cztery tygodnie na przygotowania musiały mi wystarczyć. Na początku każdego tygodnia układałam sobie mini plan, według którego miałam postępować. Nie zawsze się udawało, ale zrealizowałam kilka fajnych treningów.


W niedzielę rano przed startem byłam nieco zdenerwowana. Ja mam to do siebie, że wtedy wszystko mnie wkurza, najchętniej bym się w ogóle nie odzywała i zaszyła w jakimś odludnym miejscu. Nie mogę znieść widoku szczęśliwych i rozgrzewających się biegaczy, bo cały czas wyobrażam sobie jaka harówka i wysiłek mnie czekają. Dodatkowo byłam zestresowana faktem, że druga część biegu będzie trudniejsza, a ostatnie 2 km pod górę, więc już zaczęłam sobie wybijać z głowy walkę o życiówkę. Oczywiście wszystko wraca do normy wraz z przekroczeniem linii startu, wtedy się rozluźniam i spokojnie rozmyślam o biegu. Liczę, kalkuluję, pilnuję tempa, koncentruję się na oddechu, próbuję wpaść w rytm.


Tak samo było i tym razem. Przez pierwsze 2 kilometry było prawie cały czas z górki, więc była ta chwila na dogrzanie mięśni przy spokojnym oddechu, ale i tak uważam, że ruszyłam zbyt szybko. Żeby pobić swój rekord życiowy wystarczyła mi średnia 5:04 min/km, ale założyłam sobie, żeby nie przekraczać 5:10, bo nawet te 5:10 by świadczyło, że jestem w całkiem niezłej formie. Pierwsze 3 km poszły poniżej 5:00. Zaczęłam się dziwić, że w ogóle jestem w tanie utrzymać to tempo, ale nie chciałam się hamować, tak jak to robiłam na półmaratonie. Chciałam iść na żywioł, a co będzie, to będzie. Przy 4-5 km zauważyłam, że ludzie wokół zaczynają słabnąć. Sama też czułam lekkie zmęczenie, ale starałam się nie zwalniać, co jednocześnie pozwalało mi wyprzedzać. Równo na piątym był punkt z wodą, ale wolałam się nią nie częstować. Po pierwsze, straciłabym dobrych parę sekund, po drugie, byłam pewna, że mój już i tak ściśnięty z nerwów żołądek tego nie wytrzyma i zbuntuje się przeciwko mnie. Więc lepiej było odpuścić sobie wodę, zwłaszcza, że nawet nie chciało mi się pić.

Tak nawiasem mówiąc, pierwszy raz miałam okazję pobiegać w Tarnowie. Znam to miasto tak sobie, zazwyczaj byłam tam przejazdem lub w teatrze. Wiem gdzie jest galeria Gemini Park, Cmentarz Żydowski, teatr i Stare Miasto, na tym moja orientacja się kończy. I mimo, że ledwo dobiegliśmy do centrum, a już skręciliśmy na peryferia, to i tak miło było poznać inne zakamarki miasta.

Muszę się przyznać do jednej rzeczy. Ta dycha miała być dla mnie sprawdzianem i punktem wyjścia do układania planu treningowego pod wiosenny półmaraton. Na samym początku założyłam, że tempo tej dychy, to będzie tempo mojego marcowego półmaratonu. Już zmęczyłam się myślą o kolejnym "ataku" na 1:50. A jak za jednym zamachem mogę zrobić coś więcej, to czemu nie...

Przy 6 kilometrze zaczęłam się martwić, że nie dam rady na tym podbiegu, który mnie czeka. Na 6,5 km minęłam przedszkole Małgi (a tak mi się przynajmniej wydawało), a zaraz przed 7 km była szansa, żeby pooglądać sobie innych uczestników, pomachać, pouśmiechać się i zająć głowę czymś innym, niż tylko swoim biegiem. Tak sobie wszyscy razem cierpieliśmy, dyszeliśmy, sapaliśmy i ogólnie było super. I w końcu na 7,5 km zaczął się ten z niecierpliwością oczekiwany przeze mnie podbieg. Tak. Prawie całe ostatnie dwa i pół kilometra było pod górę. DWA I PÓŁ. To już było pewne, że zaraz wypluję sobie płuca, serce mi wyskoczy, zwymiotuję i zemdleję. W takiej właśnie kolejności. Ale wystarczyło trochę zwolnić i było dobrze. Tylko przez chwilę nie mogłam złapać oddechu, ale unormowało się na tyle, na ile mogło. Już w oddali widziałam galerię Gemini, zostało 800m. Na ostatnich 400 przyspieszyłam, zaczęłam się ścigać z ludźmi i sama ze sobą. W tym szaleńczym pędzie pod górę do mety wyprzedziłam jeszcze parę osób, a na ostatnich 20 metrach już dostałam świra i minęłam jeszcze jedną panią. Na zegarku 51:04 i niesamowita ulga, kamień z serca. Dałam radę zbliżyć się do życiówki, odzyskałam kondycję, którą utraciłam przez kontuzję kolana. Zabrakło dokładnie 13 sekund, ale jestem z tego wyniku baaaaaardzo zadowolona.


Ogólnie Tarnów na puls. Dobra lokalizacja startu i mety, przy galerii handlowej to był strzał w dziesiątkę. Łatwość zaparkowania, duże toalety, miejsce do siedzenia i ogrzania się po biegu. Pakiet startowy też niczego sobie jak na mój gust, ładna koszulka, a nawet lotto zdrapka. A na mecie izotonik, gorąca herbatka z sokiem z tarniny, piwerko, którego nie byłam w stanie wypić, 2 pyszne (podobno) pączki, które oddałam rodzicom w zamian za kibicowanie (inna sprawa, że i tak nie mogłam patrzeć na jedzenie :) ). I jedna rzecz, która mi się zdarzyła pierwszy raz w życiu. Chorągiewki z oznaczeniami kilometrów pojawiały się idealnie z piknięciami mojego zegarka. Co do metra. Byłam zachwycona, bo dzięki temu wiedziałam ile dokładnie zostało, a bieg według Garmina miał idealnie 10,00 km.



Pozdrawiam!

poniedziałek, 9 listopada 2015

Czy warto jeść kolację?

Moja babcia zwykła mawiać: Śniadanie zjedz sam, obiadem podziel się z przyjacielem, a kolację oddaj wrogowi. A czasem też: Zjedz śniadanie jak król, obiad jak książę, a kolację jak żebrak. Do dziś wśród osób odchudzających się panuje przekonanie, że nie powinniśmy jeść kolacji lub ostatni posiłek jeść przed 18, ponieważ wieczorem nasz metabolizm zwalnia i wszystkie kalorie odkładają się w naszym organizmie w postaci tkanki tłuszczowej tu i ówdzie.

Otóż nic bardziej mylnego, ponieważ to właśnie zbyt długa przerwa w jedzeniu spowalnia metabolizm. Dodatkowo po kilkunastu godzinach bez jedzenia wyczerpują się nasze zapasy glikogenu i nasz mózg powoli przestaje mieć co jeść. Poza tym zasypianie "na głodniaka" również nie należy do przyjemnych.

Wobec tego kiedy zjeść tą kolację?
2-3 godziny przed snem to optymalna pora. Nie pójdziemy spać głodni, ale też nasz żołądek nie będzie się męczył z trawieniem podczas snu. Dobrze jest dostosować pory posiłków pod swój rytm dnia.

Ile zjeść?
Wielkość kolacji zależy od naszego zapotrzebowania energetycznego, które zaspokajamy w ciągu całego dnia. Możemy je obliczyć np. TU. Jeżeli jemy 4-5 posiłków w ciągu dnia, to kolacja powinna stanowić 20-25% całego zapotrzebowania. Więc na przykład jeśli moje zapotrzebowanie wynosi 2200 kcal, to na kolację powinnam zjeść ich 440.

A tak w ogóle to co zjeść? 
Większość z nas słyszało pewnie, że kolacja powinna być białkowa, bo białko nie powoduje gwałtownego wydzielania insuliny (to raczej sprawka cukrów prostych) oraz żeby strawić białko, organizm musi zużyć energię. Otóż nie przejmujcie się tym. Zbyt duża ilość białka jest niebezpieczna dla naszego organizmu, zakwasza go, szkodzi nerkom i wątrobie. Tak naprawdę w diecie zwykłego człowieka powinno być go ok. 15,5% (a przynajmniej tak nas uczą na studiach).
Kolacja, jak każdy inny posiłek, ma być zbilansowana, a to oznacza, że powinna zawierać zarówno białko, jak i tłuszcz oraz węglowodany (najlepiej złożone). Najlepiej, aby był to posiłek łatwostrawny, nieobciążający przewodu pokarmowego i oczywiście smaczny :).

Czego nie jeść?
Wieczorem należy ograniczyć dania ciężkostrawne, z dużą ilością tłuszczu, wysokobłonnikowe, smażone, wzdymające (kapusta, nasiona roślin strączkowych), a nawet owoce, które tylko pozornie zaspokajają głód, trawią się bardzo szybko i za chwilę znów mamy ochotę coś przekąsić.

Kolacja a posiłek potreningowy.
Lubię biegać późnym popołudniem lub wieczorem, więc posiłek potreningowy jest moim ostatnim posiłkiem. Wówczas staram się, żeby zawierał on sporo węglowodanów w postaci makaronu lub pieczywa, do tego trochę białka (np. wędlina, twaróg) i warzywa.

Pozdrawiam!

niedziela, 25 października 2015

Po prostu biegnij, czyli relacja z 2.Cracovia Półmaratonu Królewskiego.


Tegoroczny Cracovia Półmaraton Królewski stanowił dla mnie pewną zagadkę. Przez to, że nie biegałam ostatnio zbyt wiele, nie wiedziałam czego mogę się po sobie spodziewać. Postanowiłam pobiec rekreacyjnie, bez cierpienia i ómierania, a jeśli się uda, to złamać 2 godziny.

Powiem szczerze, że przez pierwsze kilometry musiałam się hamować, żeby nie wyrwać do przodu, ale miałam gdzieś za uszami myśl, że później mogę tego żałować. Trasa była całkiem przyjemna, choć co chwilę były jakieś niewielkie podbiegi i zbiegi, jak to w Krakowie bywa. Do 10 kilometra trzymałam tempo na złamanie dwóch godzin, potem troszkę zwolniłam, a w okolicach Rynku, czyli na 13 kilometrze dopadł mnie mały kryzys. Nadszedł wtedy czas przemyśleń, co ja robię ze swoim życiem, że w ogóle biegnę bez sensu, skoro i tak nie będzie życiówki, że już chcę się zatrzymać, wypić butelkę wody i takie tam. Ale akurat wtedy nie mogłam się zatrzymać, bo tam przecież było najwięcej kibiców. Jak już dobiegliśmy do Wawelu, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam podziwiać widoki. Oczywiście zaczęłam też odliczać kilometry do mety, już zaczynało być ciężko, ale miałam w głowie myśl, że nie mogę się zatrzymać, nawet na picie, czy zawiązanie sznurówek (i na szczęście się nie rozwiązały). Mówiłam sobie "Kasia biegnij, choćby nie wiem co, po prostu biegnij". Na 18 km wyprzedziły mnie balony na 2:00, powoli zaczęłam się załamywać psychicznie, ale jak 2 kilometry później zobaczyłam w oddali Kraków Arenę, to już mi było wszystko jedno i było fantastycznie. Mnóstwo kibiców, świetny doping, ludzie krzyczeli i bili brawo. Dla takich chwil właśnie warto biegać. A sama meta? Wrażenie niesamowite. Ciemność, mnóstwo kolorowych świateł, głośna muzyka, nogi aż same niosły. I oczywiście wielka radość, a w głowie jedna myśl "Dajcie mi wody!".

Czas? 2:02:13. Ciężko mi się do tego przyznać, bo z jednej strony fatalnie, 10 min gorzej od rekordu życiowego, ale z drugiej strony od początku planowałam, żeby pobiec rekreacyjnie i bez spiny. Ale sezonu startowego jeszcze nie skończyłam :)

Pozdrawiam!


poniedziałek, 19 października 2015

Bieg o Puchar Dziekana Wydziału Farmaceutycznego oczami... kibica.


W sobotę 17 października o 11 rano na krakowskich Błoniach odbył się Bieg o Puchar Dziekana Wydziału Farmaceutycznego pod patronatem Prorektora Uniwersytetu Jagiellońskiego ds. Collegium Medicum, czyli w skrócie "Bieg 5 Na Dobry Początek". No wiecie, tak żeby z przytupem, na sportowo rozpocząć nowy rok akademicki. Oczywiście byłam na niego zapisana (chociaż to nie mój wydział) i zamierzałam pobiec z jakimś przyzwoitym czasem (była nagroda dla osoby, która przebiegnie te 5 km równo w 25 minut), jednak choroba pokrzyżowała moje plany i postanowiłam odpuścić.
W piątek wieczorem dziewczyny pojechały odebrać pakiety startowe i zadowolone wróciły do mieszkania, z radością pokazując mi ich zawartość. Swoją drogą, całkiem przyzwoitą zawartość jak na pakiet, który dostałyśmy za darmo, dzięki temu, że studiujemy na UJ. Była to koszulka techniczna i parę innych drobiazgów. Zrobiło mi się troszkę żal, bo przecież m.in. ja namawiałam je kiedyś do biegania, a teraz nie mogłam uczestniczyć w naszym wspólnym starcie. Z cichą nadzieją również pojechałam odebrać pakiet startowy i wciąż zastanawiałam się, czy nie zaryzykować. Ostatecznie stwierdziłam, że zdecyduję o tym następnego dnia rano, nie wiedziałam przecież, jak się będę czuć i jaka będzie pogoda.
Bardzo chciałam pobiec. Nawet bardzo bardzo. Jednak głos mojego rozsądku doszedł do wniosku, że to nie będzie dobry pomysł i mogę się po tym rozchorować jeszcze bardziej. Do ostatniej chwili zastanawiałam się, czy w ogóle iść z dziewczynami i im kibicować, przy okazji cierpiąc wewnętrzne katusze. Ale byłam i nie żałuję.
Pierwszy raz postawiłam się w roli kibica i szczerze mówiąc, trochę dziwnie się czułam. Nie mówię, że źle, ale nieco inaczej. Wreszcie mogłam zobaczyć na żywo, jak pierwszy zawodnik wbiega na metę. Mogłam przyglądnąć się i bić brawo wszystkim startującym. Mogłam wesprzeć krzykiem moje dziewczyny, które przybiegły ze znakomitymi czasami. I mają już swoje pierwsze medale. Może one sobie jeszcze nie zdają z tego sprawy, ale ja wiem, że będzie tego więcej :). Biegło też paru moich wykładowców i ćwiczeniowców, pozajmowali całkiem wysokie miejsca. Miło jest zobaczyć kogoś w tej innej, sportowej odsłonie.
Jednak po tym wszystkim, po oglądnięciu całej dekoracji zwycięzców we wszystkich kategoriach, rozdania i rozlosowania nagród, podziękowaniach i tak dalej stwierdzam, że zdecydowanie wolę siebie po tej drugiej stronie barykady.
Więc do zobaczenia w sobotę na półmaratonie :).

Pozdrawiam!

czwartek, 15 października 2015

Walka z jesiennym przesileniem.

Nadeszła jesień. I znów jest szaro i brzydko, za oknem pada deszcz, a ja kolejny raz przekonuję się, że robienie dalekosiężnych planów na październik to wcale nie jest dobry pomysł. Historia z zeszłego roku powtórzyła się i ponownie dopadło mnie wstrętne choróbsko. Od paru dni nie biegam, najchętniej tylko leżałabym w łóżku, spała, kichała i kaszlała. I to wszystko na niecałe 2 tygodnie przed Półmaratonem Królewskim, moim najważniejszym startem w tym sezonie. Po drodze miał być jeszcze Bieg o Puchar Rektora Wydziału Farmaceutycznego i następny test Coopera na stadionie AWF, ale chyba będę zmuszona je sobie odpuścić. Wszystko przez głupie przeziębienie.
I jak zawsze w takich sytuacjach mam parę przemyśleń, którymi chciałabym się podzielić z tymi, których tak samo coś dręczy i męczy.

1.Odpuść. Nie rób nie na siłę, bo czasem możesz sobie bardziej zaszkodzić niż pomóc. Jeden, czy kilka pominiętych treningów tak naprawdę nie ma znaczenia. Nie po to nazywamy się przecież biegaczami-amatorami, żeby lecieć po trupach. Bieganie ma nam sprawiać przyjemność, a nie być źródłem przykrości i bólu. Wiadomo, że trzeba pokonywać swoje słabości i walczyć z całych sił, ale na pewno nie kosztem własnego zdrowia i dobrego samopoczucia.

2.Dbaj o siebie. Ubieraj się stosownie do pogody, zakładaj czapkę i szalik, gdy wieje wiatr i jest brrr zimno, zwracaj uwagę na to, co jesz i czy dostarczasz sobie odpowiedniej ilości witamin i składników mineralnych. Pamiętaj o warzywach i owocach oraz sokach z nich zrobionych. Dobrze się wysypiaj. Pij dużo płynów, dużo herbaty z cytryną i sokiem malinowym, mleko z miodem, jedz kanapki z czosnkiem i cebulą (zaleca się, aby po zjedzeniu nie mieć kontaktu z innymi ludźmi). Ruch na świeżym powietrzu, marsze i spacery także wspierają odporność.

3.Idź z tym do specjalisty. Czy to grypa, czy jakaś kontuzja, warto pójść z nią do lekarza lub fizjoterapeuty i skorzystać z pomocy fachowca. Nie czekaj, aż będzie jeszcze gorzej, bo leczenie się na własną rękę jest dłuższe, trudniejsze, bardziej mozolne i często przynosi marne efekty. Przekonałam się o tym już wielokrotnie, chociażby wspominając moją ostatnią kolanową kontuzję. Przez parę miesięcy próbowałam poradzić sobie z tym sama, aż w końcu skapitulowałam, udałam się do fizjoterapeuty i wyniki były niemalże natychmiastowe.

4.Korzystaj z wolnego czasu. Czas, który normalnie przeznaczony byłby na bieganie i ćwiczenia można spożytkować w inny sposób. Na naukę, przeczytanie książki, uzupełnienie biegowej/dietetycznej wiedzy, ugotowanie pysznej kolacji, nadrobienie serialowych zaległości, albo na napisanie posta na blogu. Nie zmarnuj go :).

5.Planuj. Nie chodzi mi o nic długoterminowego, ale pomyśl o tym, co fajnego zrobisz jak już wyzdrowiejesz, będzie to taka dodatkowa motywacja.

Pozdrawiam!

piątek, 2 października 2015

Biegowy miesiąc: Wrzesień 2015

Wrzesień. Powoli wychodzę z biegowego "dołka", naprawiam kondycję i nabieram wiary w swoje możliwości. Jeszcze nie doszłam do mojej przedwakacyjnej formy, ale chyba jestem na dobrej drodze. Przebiegłam 116 km, czyli ponad 2 razy więcej niż w sierpniu. Nadal siedzi mi w głowie przeświadczenie, że jak zacznę biegać więcej, to znowu rozwalę sobie kolana, a tego bym bardzo nie chciała. A tak w ogóle to według Endomondo przebiegłam już ponad 4000 km w swoim życiu. Jeszcze 10 razy tyle i obiegnę kulę ziemską.

We wrześniu wzięłam udział w teście Coopera organizowanym przez BBL Mielec. Przebiegłam 2617 m i chociaż jest to najgorszy mój wynik z trzech testów, w których brałam udział, to i tak byłam z niego zadowolona, bo przed startem obawiałam się, że nie jestem w stanie zrobić więcej niż 2500m. Ten wynik podniósł mnie trochę na duchu.


W ostatnią niedzielę miesiąca rano, kiedy wszyscy biegli maraton w Warszawie, ja siedziałam przed telewizorem i oglądałam relację z maratonu w Berlinie. Pomyślałam sobie, że mogłabym cały dzień tak patrzeć jak oni biegną :D. Po dwóch i pół godziny, kiedy dobiegła już druga kobieta, zebrałam się w sobie i sama poszłam pobiegać. Zwerbowałam brata, żeby jechał koło mnie na rowerze i tak sobie zrobiliśmy 15 km po lesie. To był mój najdłuższy bieg od kwietniowego maratonu. Serio, czuję się tak jakbym dopiero zaczynała biegać.

A jakie plany na październik?
Głównym moim biegiem będzie 2.Cracovia Półmaraton Królewski 24 października. Raczej nie zrobię życiówki, bo nie czuję się na siłach, ale chciałabym go po prostu przebiec w dobrym samopoczuciu. I będzie on takim punktem odniesienia, żebym wiedziała gdzie jestem i ile pracy czeka mnie w zimie (jeżeli nic złego się nie zdarzy), bo chcę na wiosnę trochę poszaleć.
Niestety nie wystartuję w tym roku w moim ulubionym Biegu Trzech Kopców, bo gapa ze mnie i kiedy sobie przypomniałam o zapisach, to nie było już miejsc. Chociaż limit 2500 uczestników to i tak według mnie trochę za dużo, bo ta trasa jest bardzo mało "pojemna", zwłaszcza na początkowym odcinku, kiedy jest największy ścisk.
Pewnie uda mi się pobiec jeszcze kilka mniejszych biegów, będę opisywać na bieżąco :)

Pozdrawiam!

czwartek, 17 września 2015

Brzoskwinie pod słodką kołderką.

Nie macie co zrobić z owocami, które lecą wam z drzewa, a nie chcecie, żeby się zmarnowały? Niecała godzina i trochę bałaganu w kuchni, a owoce nie przepadną, wystarczy zapiec je pod ciastem.


Składniki:
-1 kg owoców (brzoskwiń, śliwek, nektarynek lub moreli)
-2 łyżki miodu

-ok. 200g mąki
-łyżeczka proszku do pieczenia
-ok. 100g schłodzonego masła pokrojonego w kostkę
-60-80g brązowego cukru
-3-4 garście płatków owsianych
-80ml mleka
-1 jajko

Przygotowanie:
Owoce umyć, przekroić na połówki i wyjąć pestki oraz ułożyć artystycznie w foremce (np. do tarty). Polać je miodem, żeby nie były zbyt kwaśne.
Żeby przygotować ciasto, trzeba przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i rękami rozgnieść ją z masłem. Następnie dodać cukier i płatki owsiane, dokładnie wymieszać. Jajko energicznie rozkłócić z mlekiem i wlać do suchej masy. Znów dokładnie wymieszać. Nakładając ciasto łyżką przykryć owoce. Piec w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez 30 minut.




Może się wydawać, że ciasta jest mało i może go nie wystarczyć do przykrycia całej formy, ale tak ma być: w tym deserze królują owoce. I najlepiej smakują na ciepło.


Smacznego :).