poniedziałek, 27 marca 2017

Jak uniknęłam kryzysu na półmaratonie?


Półmaraton Marzanny już za mną, emocje opadły, lecz na środowym rozbieganiu dopadła mnie pewna myśl. Otóż zaczęłam się zastanawiać jak to się właściwie stało, że nie miałam żadnego kryzysu na trasie? Nic nie bolało, nie miałam myśli o zejściu z trasy, a nawet chciałam, żeby ten bieg trwał i trwał. Zaczęłam przypominać sobie jak wyglądał cały poprzedni tydzień oraz dzień biegu i porównałam swoje spostrzeżenia z moimi wcześniejszymi półmaratonami, których było w sumie 8. Na każdym wcześniejszym w okolicach 15-18 km miałam kryzys, który trzymał do samej mety i musiałam ze sobą walczyć, żeby biec, chciałam rezygnować, poddać się itd. Ale w niedzielę czegoś takiego mnie miałam. Najgorszy był tylko ostatni kilometr, bo był po prostu pod mocny wiatr i biegłam troszkę szybciej niż cały bieg. Więc w sumie kryzysu nie było. Dlaczego? Doszłam do wniosku, że miało na to wpływ kilka czynników:

1. Odpoczynek. Myślę, że ważną kwestią było to, że przez cały tydzień poprzedzający bieg miałam dużo luzu. Nie chodziłam na wszystkie wykłady tak jak zwykle oraz zrobiłam tylko dwa krótkie, szybkie treningi i poniedziałkową ogólnorozwojówkę. Właściwie we wtorek byłam na zawodach, bo miałam okazję wystąpić w Akademickich Mistrzostwach Małopolski, ale to był tylko bieg przełajowy na 2 km, więc nie traktuję tego jako coś bardzo męczącego. Dodatkowo większą niż zwykle uwagę poświęcałam ćwiczeniom stabilizacji kolan, bo niestety jak bolą kolana, to nie da się ani dobrze odbić, ani dobrze wylądować, co rzutuje na prędkość i technikę. W czwartek zrobiłam sobie rozbieganie z 500-metrowymi przyspieszeniami i to było wszystko. Potem dwa dni odpoczynku i start na świeżych nogach.

2. Dużo węglowodanów. Nie robiłam żadnego ładowania węglowodanami w powszechnym tego słowa znaczeniu, tak jak się to robi przed maratonem, ale w sobotę na dzień przed biegiem moje posiłki zawierały sporą ilość węglowodanów. Tych prostych i tych złożonych. Dodatkowo wieczorem wypiłam koktajl bananowo-mleczno-owsiany, w razie gdyby jednak następnego dnia dopadł mnie stres przedstartowy i nie mogłabym przełknąć śniadania. Na szczęście stres mnie nie dopadł i na dwie godziny przed biegiem zjadłam troszkę większe niż zwykle śniadanie. Dodatkowo skupiłam się też na odżywianiu w trakcie biegu. Na wcześniejszych półmaratonach miałam założenie, że jest to na tyle krótki dystans, że woda i izotoniki mi wystarczą, teraz jednak postanowiłam jeść podręcznikowo 30g węgli (w postaci żeli) na każdą godzinę wysiłku. Miałam pewne obawy, bo mój układ pokarmowy nie jest chętny na przyjmowanie czegokolwiek w trakcie biegu, jednak tym razem dał sobie z tym radę. Dzięki temu miałam siłę przebierać nogami do samego końca.

3. Bez stresu. Zwykle kiedy zakładam sobie, że chcę pobiec na życiówkę, to bardzo się denerwuję przed biegiem. Teraz nie chciałam bić życiówki, więc i stresu nie było. Założenia zmieniły się dopiero w trakcie, kiedy po kilku kilometrach stwierdziłam, że mam siłę i mogę zacząć przyspieszać, ale wtedy już nie było czym się stresować.

4. Lekkie buty. Na ten bieg ubrałam najlżejsze buty jakie mam w swojej biegowej szafie. Kupiłam je niedawno, bo chciałam mieć coś do treningów na sali i sprawdziły się idealnie.

5. Lekkie ubranie. Zazwyczaj miałam tendencję do ubierania się zbyt grubo, zwłaszcza na zawody organizowane w miesiącach zimowych. Po prostu nie lubię marznąć. Ale tym razem, pomimo 5 stopni i porywistego wiatru postawiłam na krótkie spodenki i lekką koszulkę z długim rękawem. W końcu nie było mi ani za zimno, ani za gorąco.

6. Pierwsza połowa z wiatrem. Na początku bardzo się bałam tego wiatru, ale okazało się, że jest on sprzymierzeńcem. Przez pierwszą część dystansu dzięki niemu biegło się lekko i przyjemnie. Dopiero potem dawał się we znaki, ale wtedy już byłam dobrze rozgrzana i rozpoczęłam walkę o życiówkę.

7. Dieta. Od jakiegoś czasu jeszcze bardziej zwracam uwagę na to, co jem. Nie, żebym wcześniej jakoś specjalnie źle się odżywiała, ale teraz po prostu robię to lepiej. Ograniczyłam cukry proste do minimum, teraz czerpię je tylko z owoców świeżych i suszonych. Słodycze jem rzadko, zazwyczaj te, które sama zrobię. Zdecydowanie zwiększyłam też ilość spożywanych warzyw, dbam o różnorodność węgli złożonych (makarony i pieczywo w większości zamieniłam na wszelakie kasze z dodatkami) i pełnowartościowe białko. Ogólnie czuję się lepiej, lżej, a nawet ubyło mi 2 kilo.


To chyba wszystko. Nie było jednego konkretnego elementu, który mi pomógł, ale wszystkie razem złożyły się na ten mały sukces :). 

Pozdrawiam!

poniedziałek, 20 marca 2017

Z uśmiechem przez życie, czyli relacja z 14.Krakowskiego Półmaratonu Marzanny

Ponad dwa lata próbowałam zejść poniżej 1:50 w półmaratonie. Najpierw spróbowałam na Cracovia Półmaratonie Królewskim w październiku 2014 roku, nie wyszło, dobiegłam z czasem 1:55:03 zmęczona jak nigdy i musiałam tydzień jeszcze odchorować. Następnie przyszła Marzanna w marcu 2015. Czas 1:52:31, niby życiówka, ale jednak niedosyt pozostał. Tego samego roku w październiku pobiegłam Półmaraton Królewski, nie miałam wtedy żadnych założeń, ale wymęczyłam się okropnie i doczłapałam na metę w 2:02:13. Załamałam się. Nadszedł 2016, a z nim wielkie nadzieje. Zrezygnowałam z mojej tradycyjnej Marzanny i pobiegłam w Rzeszowie. Efekt? 1:52:19, druga połowa o wiele wolniej od pierwszej, bóle brzucha, kolka, męczarnie i tak dalej... Na chwilę odechciało mi się biegania. Więc może 2017 coś zmieni? Chciałam bardzo w to wierzyć. Ale w tym roku zabrakło dobrego przygotowania i pomyślałam, że może czas skończyć się oszukiwać. Więc powiedziałam sobie "Pierdzielę to, Marzannę w tym roku biegnę na luzie dla przyjemności".


W piątek wieczorem, kiedy zapytano mnie na jaki czas biegnę, nie umiałam odpowiedzieć, bo nie wiedziałam. "Czy ja dam radę w ogóle pobiec poniżej 2 godzin?" pomyślałam. "Noo, pewnie 1:56-1:57, coś takiego"-odpowiedziałam, bo nie chciałam wyjść na słabeusza. Cały tydzień odpoczywałam, odpuściłam kilka wykładów, ostatni trening miałam w czwartek wieczorem, a potem 2 dni wolnego. Chciałam sobie wystartować na "świeżych" nogach i dać odpocząć stawom kolanowym. Codziennie też ćwiczyłam stabilizację kolan, żeby mieć pewność, że zrobiłam wszystko co mogłam, żeby mnie nie bolały.

Obudziłam się w niedzielę rano i zastało mnie piękne słońce. W gratisie był też wiatr o prędkości milion m/s. Tuż przed startem powiedziałam do Eryka "Jak dobrze, że dzisiaj nie biegnę na życiówkę, bo nie dałabym rady z tym wiatrem". Wzięłam udział we wspólnej rozgrzewce, ściągnęłam dresiory, wzięłam ostatni łyk izo i byłam gotowa. Ustawiłam się tuż przed balonami na 1:59, chciałam biec przed nimi, ewentualnie trochę szybciej, jakieś 5:30min/km, bo wiatr był naprawdę przerażający. W głowie podzieliłam sobie bieg na 4x5km i końcóweczkę 1,1km. Tak było mi łatwiej "zaliczać" kolejne etapy, a nie odliczać ile jeszcze zostało. Zawsze odliczałam kilometry do końca, liczyłam z jaką prędkością muszę biec i to mnie niszczyło psychicznie. Teraz chciałam to sobie ułożyć inaczej.

Z trasy (którą znam już na pamięć) wynikało, że pierwsze 10 km będzie z wiatrem, kolejne 11 pod wiatr. Pierwszą piątkę biegłam sobie luźno ok.5:17-5:20min/km. Już zdążyłam się rozgrzać, było fajnie, ciepło, dmuchało w plecy, więc nogi same się poruszały. Na 5 kilometrze, czyli na pierwszej macie pomiarowej uświadomiłam sobie, że nie przypięłam chipa pomiarowego. "No to ekstra, brawo Kasiu...". Przyzwyczaiłam się już, że często chipy są w numerach startowych i po prostu zapomniałam..."No ale okej, po prostu nie będzie mnie na liście wyników i nie dostanę esemeska". Na 6 km zjadłam pół żelu, kolejne pół na 7,5 km. Zaczęłam powoli przyspieszać, bo miałam siły, "A co się będę hamować, jak mogę to biegnę, w drugą stronę będę umierać, to przynajmniej teraz ten czas nadrobię". Tempo wzrosło do ok 5:08min/km, po 8km, przy Moście Grunwaldzkim minęłam kibicującego mi braciszka Mateusza. Wciąż było z wiatrem więc korzystałam z tego przywileju. Chciałam tak dobiec do Kładki Bernatka, gdzie był mój drugi punkt kontrolny, czyli 10km. Ale jak zawróciliśmy i zaczęliśmy biec pod wiatr, okazało się, że dalej mam siłę i mogę biec tym samym tempem. Szczerze się zdziwiłam, bo myślałam, że będę miała wrażenie biegu w miejscu.

Dobiegłam do Wawelu, tam znów stał Mateusz, co mnie bardzo podniosło na duchu i zaczęłam wbiegać do Rynku ulicą Grodzką. Tam miałam kolejnego kochanego kibica. Był 13 km, a ja wciąż miałam siły, nie chciało mi się wymiotować i nic nie bolało, było to aż dziwne, bo wcześniej mi się to nie zdarzyło. Kiedy dobiegliśmy z powrotem do Wawelu i minęliśmy 15 km, dostałam przypływu adrenaliny, bo uświadomiłam sobie, że właśnie prawdopodobnie biegnę po nową życiówkę. Nie mogłam zmarnować takiej okazji. Wzięłam kolejną porcję żelu, wypiłam pół łyka wody i pognałam dalej.

Był już 16km, a ja wciąż czułam się dobrze, wyprzedzałam kolejne osoby, na zegarku miałam 5:04min/km i zaczęłam walkę z czasem. Na 18 kilometrze zostało mi 16 minut do 1:50. "A co, jeśli nie zdążę? Muszę zdążyć!". Wbiegliśmy na Salwator, potem na Błonia. Ostatnie 3 kilometry przebiegłam ze średnią 4:55min/km, w tym jeden z rozwiązaną sznurówką. Wpadłam na metę i zatrzymałam zegarek: 1:49:24. Aż mi łzy napłynęły do oczu ze szczęścia i nie mogłam uwierzyć jak to się stało. 2 lata walki, a jak w końcu dałam sobie z tym spokój, to się udało :).

Morał? Nie stresować się, nie przejmować, a wtedy wszystko wyjdzie :)

Pozdrawiam!

czwartek, 16 marca 2017

Pomaganie przez bieganie, czyli relacja z biegu "Na maxa dla Maksia".


fot. Włodzimierz Gąsiewski / promocja.mielec.pl
Biegacze to dobrzy ludzie. W sobotę 11 marca było to bardzo widoczne na mieleckim charytatywnym biegu "Biegniemy na maxa dla Maksia". Maks to sześcioletni chłopiec chory na złośliwy nowotwór mózgu, leczenie tej choroby jest bardzo kosztowne, więc każda pomoc jest potrzebna. W związku z tym stowarzyszenie Zabiegani Mielec postanowiło zorganizować bieg, którego celem było zebranie środków potrzebnych na dalsze leczenie małego Maksymiliana.
fot. Kacper Strykowski / hej.mielec.pl

Trasa biegu to 3 pętle po 2km prowadzące alejkami i ścieżkami Górki Cyranowskiej. Na początku nikt nie podejrzewał, że ta niepozorna na pierwszy rzut oka trasa tak bardzo da wszystkim popalić. Nasycona stromymi podbiegami i ostrymi zbiegami, zawierająca w sobie fragmenty biegnące po kostce brukowej, ale też po ziemi i piasku okazała się wymagająca, ale z mojego punktu widzenia bardzo ciekawa.
fot. Wioleta Mucha

Moje założenie było takie, że biegnę na luzie, zwalniam na podbiegach, a na zbiegach puszczam wodze fantazji. Na początku była wspólna rozgrzewka i start w wesołej atmosferze. Biegłam sobie spokojnie, po chwili dołączyła do mnie Kasia i biegłyśmy razem prawie cały czas. Na drugim kółku do naszych uszu doszedł krzyk pani kibic, która wołała do pana podążającego za nami, że wyprzedziły go cztery dziewczyny. Pewnie miało go to jakoś zmotywować, bo jak wiadomo kobiety to niby słabsza płeć, ale my tylko spojrzałyśmy na siebie i "Ty! Słyszałaś co ona mówiła? Nie wierzę, że tylko dwie dziewczyny są przed nami!" "Patrz, jak wyprzedzimy tę koleżankę z przodu, to będziemy druga i trzecia" "Dawaj, robimy tak" "Ok". 

fot. Zygmunt Sumiec
W sumie nawet nie musiałyśmy zbyt wiele przyspieszać. Miałyśmy jeszcze 3 km przed sobą, więc był czas, aby dogonić i wyprzedzić (z zapasem) co najmniej jedną panią. Udało się. Kasia miała więcej siły, więc pognała do przodu i w połowie 3 kółka przesunęła się na pierwsze miejsce, a ja ze stratą kilku sekund wpadłam na metę jako trzecia. Na początku zupełnie się nie spodziewałam, że będę tak wysoko, bo zakładałam powolne tempo, ale sami pewnie wiecie, że wszystko weryfikuje się w trakcie wyścigu. W każdym razie było ekstra :)
fot. Zygmunt Sumiec

Pewnie zastanawiacie się też czemu miałam na sobie ten jakże idiotyczny strój? Otóż historia jest następująca: organizatorzy postanowili codziennie przez miesiąc raczyć nas nowymi powiadomieniami odnośnie Biegu Dla Maksia. W jednym z nich zawarta była informacja o dodatkowej klasyfikacji za najlepsze przebranie, którą przeczytałam i wyrzuciłam z głowy postanawiając, że absolutnie nie będę się przebierać. Ale dosłownie 5 minut przed wyjściem z domu (czyli na 25 minut przed startem) odkryłam na swojej szafie pudełko, we wnętrzu którego ukryła się moja peruka, własnoręcznie ukręcona na lokówce kilka lat temu. Więc hyc peruka na głowę, hyc kolorowe leginsy na tyłek, hyc różowa spódnica i byłam gotowa. Zleciałam na dół do mamy, która też wpadła na pomysł założenia spódnicy, a jak zobaczyła, co mam na głowie, to stwierdziła, że ona też chce. Więc jakimś dziwnym cudem tato wyczarował i dla niej perukę, tym razem tleniony blond, dzięki czemu mama wygrała klasyfikację za najlepsze przebranie.
fot. Wioleta Mucha

Nie mogę też nie wspomnieć o świetnej organizacji biegu i wspaniałej atmosferze jaką stworzyli chłopaki i dziewczyny ze stowarzyszenia Zabiegani Mielec. Spisaliście się na medal :)
Więcej o biegu i przygotowaniach można zobaczyć na filmie [KLIK]
Lub pooglądać więcej zdjęć TU i TU.

fot. Wioleta Mucha

Pozdrawiam!

niedziela, 5 marca 2017

Biegowy miesiąc: Luty 2017.

Postanowiłam napisać podsumowanie lutego, ponieważ w końcu jest co podsumować :). W porównaniu do poprzednich miesięcy biegałam dużo, aż w końcu wyszło z tego 146 km. Jestem całkiem zadowolona, chociaż oczywiście nie jest to szczyt moich marzeń. Kilka treningów musiałam odpuścić ze względu na smog (właśnie dlatego w styczniu biegałam tak mało). Ja wiem, że nie można popadać w panikę i tak dalej, ale jak normy są przekroczone o 600%, to wolę zostać w domu. A za maską antysmogową chodziłam po sklepach 2 tygodnie i wszędzie się pokończyły. Na szczęście teraz powietrze jest już lepsze. W sensie mniej zgrzyta w zębach.


W lutym miałam 2,5 tygodnia ferii, więc wreszcie nadarzyła się okazja, aby pobiegać więcej po lesie. Głównie z mamą, a biegałyśmy bardzo spokojnie ze względu na niebezpieczne lodowo-śniegowe podłoże. Mimo że Mielec nie ma zwykle zbyt czystego powietrza, czasem jest nawet gorzej niż w Krakowie, to w lesie ma się uczucie jakby się było w zupełnie innym miejscu, gdzieś daleko od wszystkiego.


Kupiłam też nowe buciki do biegania w terenie. Moje czarne Asicsy stanowiły niebezpieczeństwo wylądowania na tyłku za każdym razem, gdy wbiegałam na śliskie podłoże, ale nowe Niubalansy mają bardziej "agresywny bieżnik" i dają radę.
Zrobiłam też kilka dłuższych wybiegań. Mówiąc "dłuższe wybieganie" mam na myśli nawet nie kilometraż, który wynosił kilkanaście kilometrów, ale raczej czas spędzony na treningu. Jedno z takich wybiegań przepłaciłam dużym fioletowym paznokciem, ale takie są uroki biegania.





W marcu mam zaplanowane dwa starty:
-11 marca bieg charytatywny Biegniemy na maxa dla Maksia na 6km w Mielcu na Górce Cyranowskiej.
-19 marca Półmaraton Marzanny w Krakowie. Nie jestem niestety w życiowej formie, jednak bardzo się cieszę, że wezmę udział w tym biegu.

Pozdrawiam! :)