sobota, 23 kwietnia 2016

"Przepis na bieganie"- recenzja książki

Książkę Małgorzaty Majewskiej "Przepis na bieganie" kupiłam dzień przed półmaratonem w Rzeszowie, poszukiwałam jakiejś przyjemnej, dopingującej lektury na wieczór, a pozycja ta zachęcała napisem "WIEDZA MOTYWACJA PRZEPISY". Zwłaszcza te ostatnie mnie skusiły, ale stwierdziłam, że wiedzą i motywacją też nie pogardzę. Poza tym sama Beata Sadowska stwierdziła, że to prawdziwe ABC biegaczy, więc czemu nie?

Kim jest autorka?
Właściwie mało o niej wiemy. Wiemy tyle, że nigdy nie lubiła biegania, kiedyś złamała kręgosłup, nikt w nią nie wierzył, a ona wróciła do formy, zaczęła biegać i robi to już 4 lata. W tym czasie przebiegła 7 maratonów, w tym Koronę Maratonów Polskich. I tyle.
Jakie ma wykształcenie żywieniowe, żeby pisać książkę o diecie sportowców? Nie jest to nigdzie wspomniane, więc pewnie nie ma, inaczej by się pochwaliła. Książka jednak "powstała przy współpracy z konsultantem ds. żywienia sportowców dr. hab. Barbarą Frączek". A ta pani jakie ma kwalifikacje? Skąd wziął się jej tytuł? Mianowicie, ta pani jest biologiem [klik]. Nie chcę się czepiać, bo zawód dietetyka nie jest regulowany prawnie (jeszcze), no ale wiecie. Jak coś wam nie pasuje w treści książki, która powinna być merytoryczna (skoro została dopuszczona do druku), to raczej sprawdzacie kim jest autor i dlaczego się tego podjął.

Na początek ciekawy, wciągający wstęp, potem cytat z Forresta Gumpa. Myślę sobie "super, oby tak dalej".
Mała czerwona lampka zaświeciła mi się w głowie już przy pierwszej wzmiance o diecie. Autorka twierdzi, że jest przeciwnikiem białej pszennej mąki, a do tego u jej córki zdiagnozowano alergię na gluten, więc usunęła ją ze swojego i rodzinnego jadłospisu. Dalej czytam, że jej ulubioną mąką jest mąka żytnia (dla przypomnienia: gluten znajduje się w pszenicy, życie, jęczmieniu i owsie).
Co jakiś czas wychwytywałam podobne kwiatki, stwierdzenia nie pasujące do siebie albo się wykluczające lub banalne wytłumaczenia typu: "kasza jaglana wzmacnia osłabiony organizm, ponieważ wyjątkowo pobudza i odżywia". Wiele takich wyjaśnień powinno być bardziej rozwiniętych.
Przedstawia też rzeczy w ogóle niezgodne z prawdą, jak: "olej kokosowy lub palmowy ze względu na nasycone kwasy tłuszczowe nie są polecane do smażenia". A właśnie jest tak, że przez to, że mają te nasycone kwasy tłuszczowe, mają też wysoką temperaturę dymienia i są termostabilne, więc można na nich smażyć.
Albo według niej zapotrzebowanie na białko to 25% dziennej racji pokarmowej, a na tłuszcze 15%, kiedy w zdrowej diecie jest zupełnie odwrotnie. To tak, jakbym ja jadła grubo ponad 2g białka na kilogram masy ciała, podczas gdy jedzenie więcej niż 1,5g nie ma większego sensu, bo organizm tyle nie przetwarza.
To są tylko przykłady, ale było tego więcej.

No cóż. Pół książki pozakreślałam ołówkiem i popisałam swoje komentarze, bo trochę się irytowałam przy czytaniu. Sama często musiałam się zastanawiać o co autorce chodzi przy tłumaczeniu jakiegoś zjawiska. Myśli i słowa płynęły, czytało się je bardzo sprawnie i szybko, ale po jakimś czasie gubiłam sens i nie wiedziałam do czego dążymy. Czasem długo czekałam na puentę i w końcu jej nie było. Nie lubię tak.

Znalazłam jednak kilka plusów tej publikacji: właśnie ten prosty, potoczny język i przepisy kulinarne. Na pierwszy rzut oka wydają się ciekawe i myślę, że mogą się przydać, więc niedługo zabiorę się za próbowanie.

Podsumowując: Jeśli ktoś szuka motywacji, ciekawych anegdotek i spostrzeżeń osoby, która zdobyła Koronę Maratonów (chociaż nie znamy jej najlepszych czasów, a to mnie intryguje), to ta książka jest dla niego. Właściwie cała książka jest napisana w kontekście maratonu. Mam wrażenie, że dla autorki każde zawody, bieg = maraton. Natomiast jeśli ktoś potrzebuje dokształcić się z zakresu żywienia, lepiej niech poszuka innej pozycji. Tymczasem o treningu nie ma nic, chociaż na tylnej okładce obiecywali, że dowiem się, jak biegać lepiej.
Ogólnie jest mało biegania w tej książce. Pani Małgorzata mogła dodać coś od siebie, bardziej opisać swoją historię, swoje biegi, myślę, że to by mogło być ciekawsze, niż próba tłumaczenia ludziom co to są białka i węglowodany.

Mimo mojej małej krytyki nie zrażajcie się. "Przepis na bieganie" został na facebooku wyniesiony pod niebiosa i dostał mnóstwo pozytywnych komentarzy :).

Pozdrawiam!

wtorek, 12 kwietnia 2016

Słodko-gorzkie oczko, czyli relacja z 9.Półmaratonu Rzeszowskiego.


To miał być wspaniały dzień. Stresowałam się jak nigdy, ale byłam równocześnie bardzo podekscytowana. To był mój pierwszy półmaraton, który przebiegłam poza Krakowem, w Rzeszowie, mieście, do którego mam swego rodzaju sentyment. Trasa składała się z dwóch pętli, wiodła w głównej mierze nad Wisłokiem i przez stare miasto, a start i meta zlokalizowane były przy galerii Millenium Hall.

Już od początku czułam, że coś jest nie tak. Pojawił się ból w lewej części podbrzusza. Na rozgrzewce było wszystko okej, a tu zaraz po przekroczeniu startu taka niespodzianka. Stwierdziłam, że pewnie przejdzie, więc biegłam dwa pierwsze kilometry trzymając się za lewy bok, lecz potem na chwilę się uspokoiło. Cały czas gadałam do siebie (w myślach oczywiście), że jest super, że dam radę, że muszę się trzymać i że spokojnie dobiegnę w zakładanym czasie i zrobię piękną życiówkę.

fot. Tadeusz Poźniak

Na szóstym kilometrze, przy Rynku, dostałam doping od Zabieganych, którzy poprzedniego wieczoru pokonywali nocny Runmageddon w Zabrzu i chciało im się wstać rano, przyjechać do Rzeszowa i nam kibicować. Dzięki! Zwłaszcza Dominice, która nawet przebiegła ze mną te 50 metrów i trochę mnie podniosła na duchu.
W okolicach 8-9 km miałam przypływ energii, na chwilę przestał boleć brzuch (żeby później wrócić ze zdwojoną siłą) i biegłam równo za panem z wózkiem. Do 10 km jakoś się trzymałam, bo wiedziałam, że zaraz będą stać moi rodzice i będę musiała dobrze wyglądać, żeby się nie martwili. Potem była nawrotka na dziedzińcu Millenium Hall i siły powoli zaczęły mnie opuszczać, a ból brzucha narastał.

Przez następne 3-4 kilometry biegłam za pace-makerem na 1:50. Wtedy już naprawdę zaczęłam ze sobą walczyć. Z jednej strony wiedziałam, że muszę się go trzymać i tylko wtedy będę z siebie zadowolona, jeśli dobiegnę razem z nim na metę, a z drugiej strony chciałam przejść do marszu i odpocząć. Niezliczone ilości myśli kotłowały mi się w głowie. Nie przeszłam do marszu, ale znacznie zwolniłam. Najgorszy był chyba 17 kilometr. Naprawdę naprawdę chciałam już skończyć, ale ani nawierzchnia z nierównego bruku i dość "pofałdowany" profil trasy, ani wiatr nad Wisłokiem, który w obie strony był w twarz (serio), niekoniecznie w tym pomagały. Nie chcę za bardzo narzekać, bo Rzeszów jest bez wątpienia ładnym miastem (kiedy się po nim spaceruje), ale w tamtej chwili było ze mną źle.
Zaczęłam liczyć, żeby zająć czymś głowę. Na tym 17 kilometrze uświadomiłam sobie, że tylko jeśli utrzymam jakimś cudem tempo około 5:30 min/km (co było niestety trudne) to mam szansę jeszcze pobić swój rekord życiowy.
Już widziałam galerię Millenium. Przyspieszyłam, bo było z górki. Nic już nie ogarniałam, tylko gnałam przed siebie, żeby to już się skończyło. Zarejestrowałam tylko tłum kibiców, głos spikera i pełno złotej folii dookoła. Wpadłam na metę, zastopowałam zegarek, nagle zrobiło mi się słabo i zakręciło w głowie. Na chwilę przykucnęłam i popatrzyłam na ekran Garmina. Jest, oficjalny czas 1:52:19. Jest życiówka! Wprawdzie poprawiona tylko o 12 sekund, ale jest :)


Nie wiem czemu tak się stało. Kondycyjnie pewnie dałabym radę, ale ten brzuch... Normalnie mogę jeść co mi się podoba i biegać bez żadnego problemu, a teraz przez cały weekend uważałam na wszystko co jem, starałam się, a tu bach. Najgorsze, że to nie pierwszy raz, bo na maratonach miałam podobnie. Podejrzewam, że to przez stres, albo żele energetyczne, albo oba naraz.


Ale to już nie ważne. Pocieszam się, że przebiegłam 10 minut szybciej niż Półmaraton Królewski w październiku :) Chociaż i tak wiadomo, że pozostał niedosyt.

Pozdrawiam!

niedziela, 3 kwietnia 2016

Śladami powstania styczniowego, czyli Bieg na Grochowiska.



To był spontan. Zazwyczaj nie planuję startów zaraz po sobie, tydzień w tydzień, bo nie jestem pewna, czy jeśli pobiegnę na 100%, to zdążę się tak szybko zregenerować i być w pełni sił następnego tygodnia. Ale kiedy padła propozycja, żeby pojechać do Pińczowa na crossowy Bieg na Grochowiska, po chwili zastanowienia zgodziłam się, planując potraktować ten bieg jako dobry trening (w końcu to górki) przed półmaratonem.
fot. 4-Run Pińczów

Pogoda była wymarzona. Piękne słońce, ale dość zdradliwa temperatura i silny wiatr. Pobiegłam już w krótkim rękawku, co było zdecydowanie dobrą decyzją, bo miejscami było po prostu gorąco i niektórzy pewnie się gotowali w swoich kurtkach i bluzach.
fot. 4-Run Pińczów

Trasa była przyjemna, ale wymagająca. Podbiegi nie były aż takie strome, jakich się spodziewałam, ale były długie i na dodatek dużo biegliśmy po piasku lub sypkiej ziemi i kamieniach. No i dodatkową "atrakcją", choć można to też nazwać utrudnieniem, były świeże wiejskie zapachy przez pierwsze 5 kilometrów.
fot. 4-Run Pińczów
Biegłam sobie na luzie. Gdzieś tam z tyłu głowy malutki głosik podpowiadał, żebym nie cisnęła za bardzo, bo przecież za tydzień mam pobiec półmaraton. Ale w miarę jak zbliżałam się do mety, drugi głosik mówił "biegnij szybko, bo możliwe, że się załapiesz na podium", więc musiałam to jakoś wypośrodkować. Ale faktycznie na ostatnim kilometrze zaczęłam doganiać dziewczynę, która miała długie włosy i wydawała mi się dość młoda, więc założyłam, że jest w mojej kategorii i musiałam ją wyprzedzić. No bo jakby się okazało, że z czystego lenistwa ominęło mnie drugie w życiu podium? Nie mogłam na to pozwolić, więc zaczęłam się gramolić szybciej w tym błocie i na ostatnich 300m ją minęłam. Na końcu była 5 sekund za mną, a na podium była trzecia. Gdy wpadłam na metę i Dominika powiedziała, że będę chyba miała miejsce w kategorii, w myślach aż zaczęłam skakać ze szczęścia. Byłam druga w K16!


Chociaż w zasadzie było nas tylko 27 dziewczyn w kategorii, w tym jakieś 10 licealistek w trampkach, więc nie było tak trudno, ale zawsze to miło dostać puchar :D.
 A potem czekała na nas grochówka i festyn z okazji rocznicy bitwy pod Grochowiskami.

Teraz już tylko czekam na Półmaraton Rzeszowski 10 kwietnia.

Pozdrawiam!

PS: To już równo setny wpis na blogu :)

EDIT: zdjęcia znalezione w internetach :)
fot. Jędrzejów Biega

fot. Jędrzejów Biega