To wciąga. Jak już spróbujesz, cały czas myślisz o tym, żeby zrobić to raz jeszcze. A potem jeszcze raz. I kolejny. I chcesz coraz więcej - więcej wyzwań, więcej zmęczenia i zakwasów, więcej siniaków i zadrapań, trawy i błota, wody i zimna.
Pojechaliśmy więc do Gliwic, aby spełnić postanowienie o zdobyciu Weterana Runmageddonu. W kwietniu na rozgrzewkę zaliczyliśmy Rekruta, teraz przyszła kolej na Classica, czyli 12km i ponad 50 przeszkód. Nie wierzyłam, że będzie tylko 12, więc nastawiłam się na 14, a w rzeczywistości było ich ponad 15.
Kasia mistrz selfie |
Na początku stanęło przede mną wyzwanie logistyczne: jak wyspać się przed biegiem, dojechać busem do Gliwic z Krakowa (słabe połączenie), potem komunikacją miejską na obrzeża Gliwic, dotrzeć (i w ogóle trafić) na miejsce startu odpowiednio długo przed czasem (pakiet trzeba odebrać 1,5h przed swoją turą), a potem w miarę szybko pobiec, wrócić na dworzec w Gliwicach i zdążyć na ostatni tego dnia powrotny bus do Krakowa. Zapisani byliśmy na start na 12:45, ale ze względu na niesprzyjające warunki pogodowe, wszystkie starty po 11:30 były opóźnione o godzinę, więc w rezultacie startowaliśmy o 13:45. Gdzieś po kątach doszła do nas informacja, że trasa jest bardzo trudna, więc oszacowałam sobie, że jej pokonanie zajmie nam jakieś 5 godzin, o ile nie więcej (na ostatnim Classicu w Myślenicach mieliśmy czas 4:15), co oznaczało, że na metę dotarlibyśmy przed 19. Zanim byśmy się ogarnęli i wyczyścili z całego błota, byłaby 19:30, a droga z runmageddonowego miasteczka na gliwicki dworzec to jakieś 40 minut. Jeszcze trzeba było trafić w rozkład jazdy, bo autobusy jeździły co pół godziny. Naprawdę już wtedy miałam obawy, że nie zdążymy na tego busa o 20:50.
Chociaż w Krakowie rano było 23 stopnie i słoneczko, w Gliwicach zastaliśmy deszcz i 15 stopni. Nie przewidzieliśmy tego, więc siedzieliśmy sobie 2 i pół godziny pod parasolem zmarznięci i zmoknięci. Marzyłam o tym, aby w końcu była rozgrzewka i start, chociaż chyba pierwszy raz odczuwałam strach, że sobie nie poradzę z tym Classikiem. Na wszelki wypadek, dla komfortu psychicznego wzięłam też Garmina, żebyśmy wiedzieli chociażby ile kilometrów jest za nami.
Rozgrzewka była dla mnie ulgą. W końcu zrobiło mi się ciepło, mogłam porządnie rozruszać stawy i poskakać. Ten zimny deszcz naprawdę nie był przyjemny, a po rozgrzewce przestałam zwracać na niego uwagę. Puścili Thunderstruck i mogliśmy lecieć.
Po pięciu minutach i "jakichś około kilkuset" metrach zorientowałam się, że nie włączyłam zegarka. Brawo ja. Potem musiałam za każdym razem dodawać w myślach jeszcze te ok.500 m do wyniku na Garminie dla szacunkowej orientacji w czasie i przestrzeni.
Na trasie było...pięknie. Miejscami surowy, węgielno-pustynny krajobraz zamieniał się w łąki i łagodne wzgórza, potem przechodził w gęste zarośla i las, aby później z powrotem nawrócić nas na hałdy. Gdzieniegdzie płynął strumyk i latały milutkie komary, a czasami wręcz nie mogliśmy wygrzebać się z błota. Zapamiętałam trzy rzeczy:
-najpierw było mokro i ślisko.
-potem było duszno i (porno) gorąco.
-a potem to już mi było wszystko jedno.
Co do przeszkód:
-2 razy kazali nam czołgać się pod górę 50 metrów pod zasiekami. Ładne tam mają na Śląsku dżdżownice i ślimaki.
-Tyle ścian nigdy na oczy nie widziałam. Zrobili nawet przeszkodę, gdzie były 3 ściany pod rząd, każda wyższa od poprzedniej. Ja na szczęście miałam ze sobą Mateusza i wypracowaliśmy sobie wygodny system przerzucania mnie na drugą stronę, ale on musiał na te ściany włazić sam. Potem zaczaiłam, że przecież jeśli nie ma nikogo do pomocy, mogę sama wrócić na chwilę i dać mu stopkę tudzież posłużyć ramieniem. Mądra ja.
-Główną przeszkodą były hałdy. Naprawdę lataliśmy cały czas do góry i zjeżdżaliśmy na dół, do góry i na dół, do góry i na dół, ja pod koniec to już myślałam, że zaraz przestanę lubić chodzić po górach i skończą się wakacyjne wycieczki. A te hałdy wcale takie małe nie były. Oczywiście Mateusz hasał sobie jak sarenka i podejrzewam, że gdyby nie ja, na mecie byłby co najmniej 30 minut szybciej.
-Tym razem nie udało nam się wejść na linę i robiliśmy burpeesy. Była za śliska od błota.
-Było dużo fragmentów z obciążeniem. Z tego co pamiętam 2x opony, 2x worek z piaskiem, raz spacer z psem (ciągnięcie betonowego bloku po piachu) i raz z betonowym bloczkiem na ramieniu
-Było dużo fragmentów z obciążeniem. Z tego co pamiętam 2x opony, 2x worek z piaskiem, raz spacer z psem (ciągnięcie betonowego bloku po piachu) i raz z betonowym bloczkiem na ramieniu
-Znowu zabrakło mi powietrza na zjeżdżalni. Potem przeczytałam, że oni specjalnie robią tak, żeby jechało się jak najszybciej i nie dało się zwolnić. Wpadłam do bajora i nie mogłam dotknąć dna, bo było głęboko i nie wiem jak przedostałam się na brzeg. Później wolontariusz pytał mnie czy wszystko w porządku, musiałam widocznie mieć straszną minę.
-Jak dobiegliśmy do Dużego Indiany Jonesa, pan wolontariusz z chęcią podał mi linę. "Ale pod jednym warunkiem" powiedział, "Masz jak najgłośniej krzyczeć". "Ale ja nie umiem krzyczeć! No dobra..."
-Jak dobiegliśmy do Dużego Indiany Jonesa, pan wolontariusz z chęcią podał mi linę. "Ale pod jednym warunkiem" powiedział, "Masz jak najgłośniej krzyczeć". "Ale ja nie umiem krzyczeć! No dobra..."
-Większość przeszkód była standardowa i oczywiście same najgorsze najlepsze zostawili na koniec.
Biegliśmy w przedostatniej serii, więc było już dość późno, ale Mateusz chyba miał naprawdę mocną wewnętrzną motywację, bo zapierdzielał jeszcze lepiej niż na poprzednim Runmageddonie, przez co udawało nam się wyprzedzać ludzi z poprzednich tur. W połowie trasy spotkaliśmy Jagodę, Basię i Janusza z Zabieganych Mielec, miło zobaczyć znajome twarze tak daleko od domu :).
Mój zegarek umarł 100m przed metą. Ostatnią przeszkodą mieli być footboliści, ale gdzieś się zapodziali, więc pani wolontariuszka kazała nam tańczyć. Ja oczywiście nie miałam nic przeciwko, zrobiłam jeszcze 3 gwiazdy i wpadłam na metę. Czas 3:36:03 i w rezultacie 3 dziewczyna w serii (na 25). W naszej serii byliśmy 31 i 32 na 115 osób, więc chyba całkiem nieźle nam poszło.
zdjęcie z fejsa Runmageddonu |
Jak zobaczyłam, która jest godzina, doświadczyłam czegoś w rodzaju wielkiej ulgi. Mogliśmy spokojnie się przebrać, a nawet zjeść po 2 obiady, wypić 2 piwa (bez alko!) i chwilę posiedzieć, zanim udaliśmy się w podróż powrotną:
Pozdrawiam!
Wszystkie ładne fotki są od BikeLife.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz