sobota, 8 kwietnia 2017

Opalamy się, czyli relacja z Mieleckiej Dychy z Joy Fitness Club

Kiedy zaczynałam biegać, a było to ładnych parę lat temu, jeszcze przed całym biegowym boomem, prawie za każdym razem wracając z treningu czułam się trochę zniesmaczona. Bardzo często nie mogłam sobie spokojnie pobiegać, tylko słyszałam za sobą gwizdy, zaczepki w stylu: "gdzie tak biegniesz?" "i tak nie schudniesz!", a w najlepszym wypadku krzywe spojrzenia i zdziwienie. Tak było w Mielcu, stosunkowo małym mieście, gdzie będąc biegaczem trzeba było wychodzić biegać wieczorami, aby nikt nie widział. Bardzo się cieszę, że to się zmieniło (choć też czasami różne rzeczy się zdarzają), ludzie mają już większą tolerancję dla biegających i zazwyczaj traktują ich z obojętnością. 
hej.mielec.pl

Teraz już nawet w Mielcu organizowane są biegi, a jeden z nich odbył się w niedzielę 2 kwietnia. Oczywiście nie mogło mnie na nim zabraknąć. Trasa miała ok. 10 km, a składały się na nią dwie pętle. Nie miałam jakichś szczególnych założeń na ten bieg, bo startowałam tuż po chorobie i 1,5 tygodniowej przerwie od jakiegokolwiek ruchu. Nie wiem jak innym, ale mi nawet tydzień przerwy wystarcza, żeby kondycja nieco się pogorszyła. Ale jak zwykle byłam dobrej myśli. Zapomniałam zabrać ze sobą zegarek z GPSem i biegłam ze zwykłym analogowym zegarkiem, miałam więc ze sobą tylko czas, bez tempa. Biegłam na tak zwane samopoczucie. 

hej.mielec.pl
Start był w południe, przy najbardziej palącym słońcu jakie się w tym roku pojawiło, a na moje odczucie było okropnie gorąco. Zaczęłam dość szybko i myślałam, że dam radę pociągnąć równym tempem do samego końca, ale trochę się przeliczyłam. Jednak bieganie "negative splitem" lepiej mi wychodzi niż mocny start i trzymanie tego tempa przez całą trasę. Przy 4 kilometrze już zaczęło mi brakować pary w płucach i marzyłam o wodzie. Na 5km zwolniłam, a później już tylko czekałam aż to się skończy. Muszę się przyznać, że ze 3 razy przeszłam do marszu, już mi było wszystko jedno i szkoda w ogóle opisywać reszty. Dobiegłam w 52:53, gruuubo poniżej życiówki i na początku byłam trochę na siebie zła, ale potem fajna atmosfera po biegu sprawiła, że mi przeszło.

A później były foteczki, opalanko, jedzenie i odpoczywanie. Pomijam też kilka niedociągnięć organizacyjnych, bo to była dopiero pierwsza edycja tego biegu, więc można je wybaczyć. Ważne, że bieganie w Mielcu nabiera tempa i rozwija się :)

Pozdrawiam!

2 komentarze:

  1. ja kiedyś wychodziłam biegać o 4 rano, żeby mnie nikt nie zauważył ;) nie udało mi się wtedy wytrwać ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wow, szalona! :D też kiedyś próbowałam biegać rano, wprawdzie nie tak hardkorowo, bo o 7, ale i tak było ciężko.

      Usuń