poniedziałek, 23 listopada 2015

Wstawaj, nie udawaj, czyli relacja z Tarnowskiej Dyszki.


Na zakończenie mojego sezonu startowego chciałam pobiec coś szybkiego, żeby się zmęczyć, ale nie za bardzo, żeby końcu rozwinąć skrzydła i poczuć smog świeży wiatr w płucach. Pomyślałam, że 10 km to bardzo dobry pomysł, jeszcze w tym roku nie startowałam na tym dystansie i nie miałam okazji pobić rekordu życiowego. Wybór padł na Tarnowską Dyszkę, ponieważ miała się odbyć w idealnym terminie, miesiąc po półmaratonie i niedaleko od mojego rodzinnego miasta.
Cztery tygodnie na przygotowania musiały mi wystarczyć. Na początku każdego tygodnia układałam sobie mini plan, według którego miałam postępować. Nie zawsze się udawało, ale zrealizowałam kilka fajnych treningów.


W niedzielę rano przed startem byłam nieco zdenerwowana. Ja mam to do siebie, że wtedy wszystko mnie wkurza, najchętniej bym się w ogóle nie odzywała i zaszyła w jakimś odludnym miejscu. Nie mogę znieść widoku szczęśliwych i rozgrzewających się biegaczy, bo cały czas wyobrażam sobie jaka harówka i wysiłek mnie czekają. Dodatkowo byłam zestresowana faktem, że druga część biegu będzie trudniejsza, a ostatnie 2 km pod górę, więc już zaczęłam sobie wybijać z głowy walkę o życiówkę. Oczywiście wszystko wraca do normy wraz z przekroczeniem linii startu, wtedy się rozluźniam i spokojnie rozmyślam o biegu. Liczę, kalkuluję, pilnuję tempa, koncentruję się na oddechu, próbuję wpaść w rytm.


Tak samo było i tym razem. Przez pierwsze 2 kilometry było prawie cały czas z górki, więc była ta chwila na dogrzanie mięśni przy spokojnym oddechu, ale i tak uważam, że ruszyłam zbyt szybko. Żeby pobić swój rekord życiowy wystarczyła mi średnia 5:04 min/km, ale założyłam sobie, żeby nie przekraczać 5:10, bo nawet te 5:10 by świadczyło, że jestem w całkiem niezłej formie. Pierwsze 3 km poszły poniżej 5:00. Zaczęłam się dziwić, że w ogóle jestem w tanie utrzymać to tempo, ale nie chciałam się hamować, tak jak to robiłam na półmaratonie. Chciałam iść na żywioł, a co będzie, to będzie. Przy 4-5 km zauważyłam, że ludzie wokół zaczynają słabnąć. Sama też czułam lekkie zmęczenie, ale starałam się nie zwalniać, co jednocześnie pozwalało mi wyprzedzać. Równo na piątym był punkt z wodą, ale wolałam się nią nie częstować. Po pierwsze, straciłabym dobrych parę sekund, po drugie, byłam pewna, że mój już i tak ściśnięty z nerwów żołądek tego nie wytrzyma i zbuntuje się przeciwko mnie. Więc lepiej było odpuścić sobie wodę, zwłaszcza, że nawet nie chciało mi się pić.

Tak nawiasem mówiąc, pierwszy raz miałam okazję pobiegać w Tarnowie. Znam to miasto tak sobie, zazwyczaj byłam tam przejazdem lub w teatrze. Wiem gdzie jest galeria Gemini Park, Cmentarz Żydowski, teatr i Stare Miasto, na tym moja orientacja się kończy. I mimo, że ledwo dobiegliśmy do centrum, a już skręciliśmy na peryferia, to i tak miło było poznać inne zakamarki miasta.

Muszę się przyznać do jednej rzeczy. Ta dycha miała być dla mnie sprawdzianem i punktem wyjścia do układania planu treningowego pod wiosenny półmaraton. Na samym początku założyłam, że tempo tej dychy, to będzie tempo mojego marcowego półmaratonu. Już zmęczyłam się myślą o kolejnym "ataku" na 1:50. A jak za jednym zamachem mogę zrobić coś więcej, to czemu nie...

Przy 6 kilometrze zaczęłam się martwić, że nie dam rady na tym podbiegu, który mnie czeka. Na 6,5 km minęłam przedszkole Małgi (a tak mi się przynajmniej wydawało), a zaraz przed 7 km była szansa, żeby pooglądać sobie innych uczestników, pomachać, pouśmiechać się i zająć głowę czymś innym, niż tylko swoim biegiem. Tak sobie wszyscy razem cierpieliśmy, dyszeliśmy, sapaliśmy i ogólnie było super. I w końcu na 7,5 km zaczął się ten z niecierpliwością oczekiwany przeze mnie podbieg. Tak. Prawie całe ostatnie dwa i pół kilometra było pod górę. DWA I PÓŁ. To już było pewne, że zaraz wypluję sobie płuca, serce mi wyskoczy, zwymiotuję i zemdleję. W takiej właśnie kolejności. Ale wystarczyło trochę zwolnić i było dobrze. Tylko przez chwilę nie mogłam złapać oddechu, ale unormowało się na tyle, na ile mogło. Już w oddali widziałam galerię Gemini, zostało 800m. Na ostatnich 400 przyspieszyłam, zaczęłam się ścigać z ludźmi i sama ze sobą. W tym szaleńczym pędzie pod górę do mety wyprzedziłam jeszcze parę osób, a na ostatnich 20 metrach już dostałam świra i minęłam jeszcze jedną panią. Na zegarku 51:04 i niesamowita ulga, kamień z serca. Dałam radę zbliżyć się do życiówki, odzyskałam kondycję, którą utraciłam przez kontuzję kolana. Zabrakło dokładnie 13 sekund, ale jestem z tego wyniku baaaaaardzo zadowolona.


Ogólnie Tarnów na puls. Dobra lokalizacja startu i mety, przy galerii handlowej to był strzał w dziesiątkę. Łatwość zaparkowania, duże toalety, miejsce do siedzenia i ogrzania się po biegu. Pakiet startowy też niczego sobie jak na mój gust, ładna koszulka, a nawet lotto zdrapka. A na mecie izotonik, gorąca herbatka z sokiem z tarniny, piwerko, którego nie byłam w stanie wypić, 2 pyszne (podobno) pączki, które oddałam rodzicom w zamian za kibicowanie (inna sprawa, że i tak nie mogłam patrzeć na jedzenie :) ). I jedna rzecz, która mi się zdarzyła pierwszy raz w życiu. Chorągiewki z oznaczeniami kilometrów pojawiały się idealnie z piknięciami mojego zegarka. Co do metra. Byłam zachwycona, bo dzięki temu wiedziałam ile dokładnie zostało, a bieg według Garmina miał idealnie 10,00 km.



Pozdrawiam!

2 komentarze:

  1. Hyhyhyhyhy, przedszkole Małgi :D
    A tak naprawdę, to brzydko nakłamałam, że wcale nie będzie tak pod górę. Zaraz po tym, jak ci to napisałam, sprawdziłam mapkę, ale wolałam już nic nie mówić, żeby cię nie dołować. Wybaaacz!
    Pięknie pobiegłaś :)

    OdpowiedzUsuń